Środa 7 Lutego 2024
- filippuczka
- 8 lut 2024
- 5 minut(y) czytania
Od rana mocuje się z filtrem, za cholerę nic nie ma sensu. Przecież powinno działać. A nie działa. Po dwóch godzinach udowadniania sobie, że jednak nie mam magisterki z własności fizycznych cieczy, daje spokój. Piszę długiego i agresywnego mejla do firmy w UK, że żądam natychmiastowej pomocy oraz satysfakcji, bo pierwszy raz pokonała mnie zbieranina rurek. Rzucam to wszystko i idę się opalać. Oczywiście nie usiedzę na dupie dłużej niż 30 min więc biorę się za krzątanie. Nagle dostaje numer, do pana który ma dostęp do kontenerów 1m3. Dzwonie. Dzień dobry, z tej strony Filip, dostałem ten numer od tego i tego, wszystkie grzeczności jakie wyniosłem z Anglii. Po drugiej stronie słyszę jakby ktoś na raz budził i zarzynał świnie. Pytam jeszcze raz czy to dobry numer. Słyszę coś jakby potwierdzenie, ale zaraz potem właściciel wraca do masowania wieprza. Pan w końcu się rozłącza a ja nie wiem co mam ze sobą zrobić. Dzwonie jeszcze raz, ale zaraz się rozłącza. Poddaje się. Wiem, gdzie urzęduje. Na drodze na Jinję. Byliśmy tam razem z Ronaldem. Fakt jest tam pełno kontenerów, ale wszystkie brudne, zakurzone i pewnie przewoziły zubożony uran. Przekładam to wszystko na naszą grupę na WhatsAppie. Mo proponuje, że mam zadzwonić do Ivana, on kogoś zna. Trochę mi się nie chce, bo Ivan mi odgryzie uszy (taka Angielska fraza jak ktoś cię zagada na śmierć). Nie mam wyboru. Dzwonię. Oczywiście że Ivan ma czas. Żona zarabia na dom, jego głównym zadaniem jest zawożenie i odbieranie dzieci ze szkoły. Mieszka niedaleko. Dzielnica z większą ilością pieniędzy przelewających się przez wysokie płoty i ufortyfikowane bramy, broniące dostępu mięciutkich podbrzuszy mieszkańców. Lecimy w stronę Kiseny Market. Ścisłe centrum. Burdel na kółkach. Kocham i nienawidzę się tam wciskać. Stajemy przy, ciężko to nazwać sklepie. Budynku obłożonym wszelkiej maści produktami z nierdzewki. Tak że już nie widać budynku. Znajdujemy poniekąd co nas interesuje. Dostajemy wizytówki. Wow. Właściciel – oczywiście Mojżesz. Ceny z kosmosu, pewnie za moją białą gębę. Jakieś tam informacje zdobyliśmy. Wracamy do Ivana. Dzisiaj jest wyjątkowo ciepło, na spokojnie +30C. Ivan zaprasza do domu, nie wypada odmówić. Dostaję do ręki talerz z ananasem i mandarynkę. Pan domu wchodzi w polityczno-religijne monologi na temat sytuacji na bliskim wschodzie, Gaza, Islam, religie, sens życia. Czuję się jakbym miał 16/18 lat. Takie rzeczy to się omawiało przy piwie i joincie w tym wieku. Próbuje być bezstronny, bo dżentelmeni o takich rzeczach nie rozmawiają. Ale idzie w zaparte i przedstawia coraz bardziej radykalne teorię. Musiałem zaczerpnąć powierza, jak zaczął coś przebąkiwać, że Hitler próbował zjednoczyć Europę. Proponuje mu żebyśmy pojechali po jego dzieci. Z jego synem miałem lepsze konwersacje. Odbieramy dziatwę z jakieś ekskluzywnej-multi-kulti-wysoko-płatnej-szkoły. Z bram wylewa się feeria kolorów. Hindusi, biali, mulaci, czarni jak noc Sudańczycy. Jak to mój znajomy kiedyś stwierdził wyglądają jakbyś do płatków czekoladowych dolał mleka. Niektóre kulki się odbarwiają. Wracamy z dziećmi i na siłę wciągam je w konwersację. Pytam jak nudno było dzisiaj w szkole? Ivan patrzy z ukosa, ale nie komentuje. W domu zgadujemy się na wyjazd na basen. Ivan ciągle chce mnie wyciągnąć na saunę. Mówię mu ze chyba zwariował, że ja kiedykolwiek w tym kraju pójdę na saunę. Ja wiem czemu on tam chodzi. Większość takich przybytków to najzwyklejsze burdele. Ja tam jestem okej z moim statusem niezarażonego HIV/AIDS i nie mam zamiaru tego zmieniać. Jego syn Giedon wyciąga mnie na zewnątrz, żeby pograć w badmintona. Trochę za ciepło, ale widzę że mu zależy. Wytyczamy boisko oraz wyimaginowaną siatkę. Niszczę jego marzenia o wygranej rozwalam go w 3 setach. Nie uznaję taryfy ulgowej dla nastolatków. Zmachałem się, oraz nie chcę przez przypadek uszkodzić kolana. Bo pewien znajomy doktor z Pszczyny z fetyszem do siatkarskich stawów skokowych by mi urwał łeb. Wracam do domu, Mojżesz dzwoni do mnie po drodze żebym go odebrał ze szpitala. Historia się powtarza. Nuda. Wiem, że w ciągu 24 godzin znowu go będę wiózł z powrotem. Ale jak nie ja to kto? Nie dam chłopu umrzeć. W domu szybki ogar. Piwo imbirowe napęczniało od fermentacji w butelkach jak małe zeppeliny. Jakiś dziwnym trafem w domu zastaję Mirkę, H się pałęta również. Daję im małą buteleczkę na spróbowanie. Według moich kalkulacji nie powinno być w środku więcej niż 1.5% alkoholu. Napój jest nagazowany ponadprzeciętnie. Piją zatykając nosy, bo dwutlenek węgla niesie ze sobą ostrość imbiru, wszystko im idzie w zatoki. Bekają niekontowanie i śmieją się jak głupi do sera, że nigdy czegoś takiego nie pili. Proszę uprzejmie się częstować ja musze spadać. Odbieram moje znajome zwłoki. Chcą jeść. Niedaleko szpitala jest knajpa ogólno-arabska, ciężko przyporządkować. Zaraz koło nieszczęsnego Arabskiego supermarketu. Siadamy. Mojżesz jak zwykle kombinuje z menu. W sensie chce kurę z dodatkami z innego zestawu. Pani kelnerka jest zdezorientowana jakby jej wycięto wszystko co jest odpowiedzialne za zmysł równowagi. Standardowym sumptem prosimy o managera. Jasne, nie ma problemu. Mojżesz pyta mnie czy on jest trudnym do obsługi gościem. Odpieram, że na standardy Ugandyjskie to on oczekuje obsługi a’la kordon dyplomatyczny. Tutaj kelner bierze zamówienie jak mu pokażesz palcem w karcie. Wszystko ponad, to już jest ekstra. Ja się przyzwyczaiłem i nie wybrzydzam. Nawet nie zamawiam przystawek, żeby ich nie zdezorientować. Tutaj obsługa nie istnieje. Mnie tam wisi, M lubi się kłócić. Czekamy na zupę. Trwa to wieki. M zaczyna się kiwać na boki. Głód i kwas go dopada. Zjada pół zupy i prosi o klucze do auta. Jak zawsze zostaje sam. Na spokojnie dokańczam mój obiad i proszę o zapakowanie całej reszty na wynos. A zamówiliśmy jedzenia na czworo. W aucie pytam jaki plan? Do Moniki. Na pewno? Tak, przetrzymam tę noc. Jak tam wolisz. Wbijamy jeszcze do domu, żeby mógł się przepakować. Przed wyjazdem po M, Mirka czyściła lodówkę. Pokazała mi 4 paczki udek z kurczaka które kupiłem z wczoraj. Oczywiście że zaczęły się psuć. Poprosiłem o wyrzucenie. W domu dowiadujemy się, że H przekonał ją, że są jeszcze dobre i czy by nie mogła ich ugotować. Jak tylko Mojżesz się o tym dowiedział dostał białej gorączki i zrugał Mirkę jak starą szkapę. Szczerze mówiąc boję się, żeby ona cokolwiek nam kiedykolwiek gotowała. Jeszcze nas pozabija. Widziałem co ona potrafi zrobić z półproduktami i mi gastronomowi krew w żyłach się gotuje i zamarza zarazem. Droga do Moniki upływa nam pod znakiem sztorcowania Mirki. Wracam do domu i znajduję nieszczęsny garnek z kurą i czym prędzej wyrzucam zawartość na gnojówkę. Widzę, że zjadł chyba z 8 pałek. Oby tylko obyło się sraczką. Chłopak ma co jeść, ale tutaj nie ma kultury marnowania. W domu odbywam godzinną rozmowę z Emanuelem, znajomym z wieloletnim doświadczeniem w otwieraniu knajp, proszę go pomoc w wyżęciu jak największej ilości pieniędzy z nadchodzącego projektu otwarcia klubu z Morrisem i spółką. W zamian oferuje ploty z Ugandy oraz z ostatnich dni jakim zostało projektowi Maria G’s, mojego ostatniego pracodawcy. Idę spać z oknami otwartymi na oścież. Moskitiero bądź mi tarczą i zbroją. W łóżku dochodzi do mnie, że Mirka i H coś byli niemrawi/bełkotliwi. Nie możliwe żeby się narąbali piwem imbirowym o mocy fermentującego kefiru. Czyżby? Czyżby czyżyk.
Commenti