Środa 6 Marca 2024
- filippuczka
- 6 mar 2024
- 5 minut(y) czytania
Czuję, że jeszcze jestem trochę połamany po podróży. Ciało chce odespać, ja się temu nie przeciwstawiam. M jeszcze wczoraj się odgrażał, że będzie o 8:30 tu w Kulambiro. Plus minus 2 godziny. Jak będzie to będzie, jak nie to nie. Nikt zawału nie dostanie. Chociaż może nie będę zapeszał w jego kontekście. Budzę się przed 10 i na ledwo otwartych oczach rozpoczynam swój rytuał poranny. To znaczy otwieranie z hukiem wszystkich okien w domu. A szczególnie w moim pokoju i Mojżesza, żeby był przewiew. Uganda wydaje się trochę inna. Coś się zmieniło w powietrzu. Wydaje mi się jakby to był ostatni dzień lata. Trochę zimniej, ciągły wiatr, nic denerwującego, nie, coś bardzo dobrze mi znanego, po spędzaniu wielu kilkumiesięcznych wakacji w Dębkach. Podoba mi się to. Weszliśmy w status oficjalnie nazywany porą deszczową. Jeny, ile się o tym w szkole nasłuchaliśmy na geografii, ile to programów z Czubówną przekrzykującą angielskiego lektora. Deszczu nie ma, a raczej nie w dzień. Ponoć tylko nocami będzie lało. Wczoraj, a jakże, dlatego tak dobrze mi się spało. Otoczenie materialne dalej takie samo. Kogut morduje swoje struny głosowe od 2 godzin. Stadka kóz jęczą jak małe drzwiczki od małych stoliczków przy małych łóżeczkach. Ktoś zamiata podwórko rozmiaru parkingu pod Makro. Wychodzę z pokoju M i z miejsca się na niego nadziewam. Witamy się jakbyśmy się 20 lat nie widzieli. Ja jeszcze pitomy, proszę go o przerwę techniczną. Bez zimnego prysznica nie zrozumiem o co mu chodzi i co ode mnie chce. A widzę, że już kaskada informacji się szykuje. Wracam po 3 minutach i patrzę, jak on klęczy załamany nad worem z zasłonami, które musi przeszmuglować do Londynu. Nie potrafię nie puścić zjadliwego komentarza na temat miękkości jego kręgosłupa – w sensie asertywności. Zostaje mi nakazane spadać. Nie słucham. M wygraża się na czym świat stoi, że już nigdy nikomu nie powie gdzie jedzie, że wszyscy popamiętają. Macha małymi piąstkami nad głową a ja się śmieję. Spakował się w resztkę miejsc, na które pozwoliły zasłony. Na zewnątrz czeka Buda. Zaraz do grupki dołącza Miria. Mojżesz nagrał ją do sprzątania, bo jej się strasznie w domu nudzi jak Moniki nie ma. No to wiem, że nie będę miał dzisiaj spokoju. Siadamy i omawiamy co jest do zrobienia. Robię notatki i już zaczyna mi mózg wskakiwać na wysokie obroty. Muszę ogarnąć: Urząd Standardów, zrobić próbki wszystkich alkoholi, zrobić próbki wody, zorganizować IBC, zrobić połączenia wszystkich tanków, przefasonować garaż na halę produkcyjną. M prosił mnie tylko jedną z tych rzeczy gwoli ścisłości, całą resztę sobie sam napakowałem na talerz. Siedzimy i kalibrujemy alkomierz, pół godziny gmerania z małymi śrubkami. Sprawdzamy na spirytusie od jednej znajomej. 95% jak w pysk strzelił. Przynajmniej jedna rzecz się zgadza. M musi uciekać do hotelu, bo tam czeka na niego Bianka. Na odchodne przekazuje mi kopertę z różańcem w środku. Prosi żebym pilnował jak oka w głowie, bo to akty własności wszystkich ziem. Mówię, że mogę do różańca dołożyć moją łuskę z karpia z wigilii. Odpowiada, że mogę tam całego karpia wcisnąć, jak to pomoże. Jutro ma się po to zgłosić znajomy od Sankary plus jakieś 5 milionów opłat. Mówi, że wyśle Budę z pieniędzmi za jakąś godzinę. Na odchodne dowiaduje się, że Ivan też ma zrzucić w domu jakąś większą sumę pieniędzy, że niby mam mieć na wszystkie wydatki domowe plus naprawy i bóg jeszcze wie co. Ach nie mogę się doczekać Ivana. Ocipieje jak zobaczy 4 tysiąclitrowe srebrne tanki w garażu. Mojżesz, Buda i wielka plastikowa nieporęczna walizka znajdują swoje miejsce na małym motorku. Nawet nie chce mi się dociekać, jak on to utrzyma, wolę poczekać i zobaczyć. No tak. Mojżesz z tyłu walizka z przodu. Taktycznie oparta pomiędzy podbrzuszem, udami, wnętrzami łokci, opierająca się na kierownicy. Zostawiając kierującemu dwie małe wypustki do chwycenia rogów. Oczywiście że wyglądają komicznie. Żegnamy się. Wracają po pięciu minutach. Jak zawsze czegoś zapomnieli, ale ja już nie zwracam uwagi, bo biorę się za generalne przepieranie całego mieszkania. Wiem, że Miria będzie szorowała nawet sufity, więc usuwam się na taras. Ustanawiam swoje biuro i rozpoczynam żmudny proces rejestracji w UNBS (Ugandyjskie Narodowe Biuro Standardów). Zapycha mi to całe popołudnie. Dla rozrywki piszę do Ivana, żeby zestresować go o pieniądze. Ja udaję, że nic nie wiem, że Mojżesz kazał. Dzwoni do mnie jąkając się, że on to nic nie wie, że to żona. Pięknie ją wepchnął pod pociąg. Zero lojalności. Idę się przejść po włościach, zobaczyć jakich zniszczeń dokonał Eric podczas mojej nieobecności. Dwa banany na tyle domu zdechły. Nie spodziewałem się niczego innego. Chwast rośnie jak na drożdżach. Wszystko tylko nie to co zasadziliśmy. Z przodu sukces w jednej trzeciej. Bananowiec jakoś daje radę, ale nie wróżę mu przyszłości. Bazylia w połowie wyrosła. Koperek się dumie pręży. Krzaczki pomidorów wyglądają jakby ktoś je podlewał łzami jednorożców – eksplodowały. Cała reszta, hmm, wydaje mi się, że Eric nie wiedząc co jest co najzwyczajniej wszystko powyrywał. Trochę mi lubczyka szkoda. Myślałem, że nic nie wyrośnie, więc nie jest źle. Idę włączyć filtr. Widzę, że Miria szoruje moje wszystkie buty pod kranem. Nic nie mówię, bo wiem, że nie ma sensu. Ma jakieś zboczenie na punkcie butów i wszyscy muszą je przed nią chować. Filtr wchodzi sobie ładnie w tryb samooczyszczenia. Przylatuje Eric i memła, że się woda marnuje. Ja mu mówię, że ta co idzie na zewnątrz do niczego się nie nadaje i proszę go żeby jej nie używał. Wracam do wypalania gałek ocznych. Około 18:00 mam już dość. W moją stronę szura niepewnie Eric. Już poznaje po chodzie, że coś chce albo coś odwalił. Bierze na mnie na tył i pokazuje mi ogródek z lawendą. Cały biały. Patrzę z bliska, no tak krystalizująca się sól. Mówiłem mu, że ma tej wody do niczego nie używać. Myślał, że może choć do podlania ogródka. Nie wytłumaczyłem mu, że filtr jak się czyści to zużywa zapasy soli z takiego specjalnego pojemnika. Niemałe zapasy, z 10kg na cykl. Macham ręką, ten tylny ogródek jak już Mojżesz mówił jest przeklęty. Będzie ściernisko (Nie, nie zacytuję Golec uOrkiestra). Ogarniam obiad, robię coś na kształt pieczonek z garnca z ogniska. Dużo kapusty i ziemniaków oraz mięsa. Dzwoni Ivan, że przyjedzie z jakąś panią przemaglować mnie na temat koktajli z kega. Szpieg pierwszej klasy. Znowu sprowadza mi ludzi do domu. Nic to, albo będę walił tylko ogólnikami albo tak ścisłą wiedzą, że wszystkim się wszystko pomiesza. Mojżesz nie lubi jak oddaje moją wiedzę za darmo. Dostaje telefon za pół godziny, że jednak nie bo pewnie jestem zmęczony. Przytakuje i proszę o przyjazd jutro w godzinach porannych albo wieczornych. Bo już mam grupkę petentów która ustawia się, żeby mi zlasować mózg. Jest 21:00 a Miria oczekuje, że ją odwiozę do domu. Prędzej wolałbym się kopnąć w goleń. Wysyłam jej 6 zł na bodę i proszę ją, żeby następnym razem nie czekała do tak późnych godzin. Następnie proszę uprzejmie, żeby się odstosunkowała. Zbieram pranie z pola (tak z pola) razem z butami i wszystkim innym co przeszło dzisiaj przez pralkę. Ubieram swój wigwam antykomarowy i alienuje się z książką. Jutro będzie dzień z ludźmi. Spotkanie z grupą trzymającą władzę pod wezwaniem Morrisa. Ignorowałem ich cały tydzień w Austrii i już widziałem, jak dostają mentalnej sraczki. Były błagania, przekonywania, groźby, zniechęcenia. A ja cisza, bo to oni potrzebują mnie a nie ja ich. A że są cwanymi chujkami to ja też jakichś większych skrupułów nie mam. I na taką anty-altruistyczną nutę zamykam dzień.
Comments