top of page

Środa 27 Marca 2024

  • filippuczka
  • 27 mar 2024
  • 5 minut(y) czytania

Buda nie odbiera. No trudno będę musiał kogoś ściągnąć z ulicy. Na śniadanie jogurt z bananem i ananasem, trochę od niechcenia. Pierwszy raz od prawie trzech miesięcy ubieram długie spodnie. Japonki zostają. Jest zimnawo, to znaczy około 20 stopni. Zbieram wszystko co potrzebuje łącznie z dużą czerwoną miękką torbą na siłownie. Przyda się później. Ledwo wychodzę z bramy już bodziarze do mnie machają. Pokazuje, że tak, że dzisiaj naprawdę potrzebuje ich usług. Biorę pierwszego lepszego i pokazuje mu, gdzie chce jechać. Mało który z nich widział mapy google. Z miejsca rezygnuje i woła drugiego. Młodszy facet, ale widać ze życie już go trochę poturbowało. Wydaje się miły. Mówię, że muszę w stronę marketu Kisenyi. Nie ma problemu. Zagaduje mnie skąd jestem i co robię. Ja pytam czy mogę go wynająć na cały dzień, z przystankami i czekaniem. Da się zrobić. Ma na imię Paul (Paweł). Pokazuje mu na mapie, gdzie mam się dokładnie znaleźć. Mniej więcej ogarnia, ale będę musiał na koniec kierować. Wiem tyle co on. Do odważnych świat należy. Korek jak hu hu. Całe centrum zawalone. Dobrze ze mi auto wykitowało wczoraj, bo bym dzisiaj klął na czym świat stoi. Jedziemy przez część targu, gdzie sprzedaje się owoce i warzywa. Nie powiem że śmierdzi, ale na pewno fermentuje. Rynsztoki wypełnione są pomidorami, arbuzami i marchewkami. Wszystko zamienia się w wino. Zapach trochę oszałamia. Ścisk jak w Japońskim metrze. Przerzucam plecak na przód, żeby ktoś mi w nim sobie ładnie nie pogrzebał. Ostatni kilometr muszę go nawigować z mojego telefonu. Niechętnie wyciągam go z plecaka i się czaje jak czajka. Stajemy na skrzyżowaniu pomiędzy zawalonym parkingiem dla minivanów a budynkami do czwartego piętra zawalone szyldami i szmatami. Dziwonię do mojego dilera zasłon. On mówi, że mnie widział i ze zaraz mnie odbierze. Proszę Pawła, żeby poczekał, to nie może trwać więcej niż 15 minut. Witamy się i zasłoniarz prowadzi do sklepiku. Przechodzimy przez niezliczone piętra różnych budynków, sklepów z butami, uliczkami i generalnym labiryntem dziadostwa. Na trzecim piętrze budynku, który wygląda jak każdy inny ma swój zakład, gdzie szyją wszystkie rodzaje zasłon i żaluzji. Monika by popuściła w majtusie. Objaśniam, jak mają wyglądać i zbijam cenę, bo nie potrzebuje żadnych wydziwień. Płacę połowę i dostaje kwitek. Proszę o wyprowadzenie mnie z tego burdeliku. Słyszę muzungu tylko ze 3 razy. Raz wypowiedziane tak że Katarzyna Figura mogłaby się uczyć kobiecości. Docieram do mojego taksówkarza. Proszę o jazdę poniekąd w stronę domu. Musze zahaczyć o mój ulubiony sklep z rurkami. Kupuje parę kolanek do zlewu. Idzie sprawnie. Po drodze trykamy tylko jednego chłopa na bodzie lusterkiem. Zostajemy groźnie zmierzeni wzrokiem, ale to tyle. Pięćset metrów dalej jest centrum przeciwpożarowe. Wchodzę i bezceremonialnie kupuję dziewięciokilową gaśnicę do wszystkiego. Jeszcze bardziej bezceremonialnie wpakowuje ją do torby podróżnej i wrzucam na motor między siebie a Pawełka. Powoli zaczynam zachowywać się jak lokals. Pytam, czy zna miejsce, gdzie mógłbym coś wydrukować i zalaminować. Wie bardzo dobrze. Sto metrów dalej jest kafejka internetowa w której nie ma Internetu a dwa sklepiki dalej pomieszczenie, w którym upchnięty jest sklep papierniczy. W środku dwie babcie. No to się zapowiada ciekawie. Pytam czy mogę wysłać na ich mejla to co potrzebuje do druku. Nie bo nie mają Internetu. Ale pani pod osiemdziesiątkę wyciąga kabel USB-C i każe mi się podpiąć do kompa. Trochę mi zajmuje zrzucenie wszystkiego na leciwego peceta, ale daje radę. Proszę o wydruk. Pani zaczyna powolutku ruszać myszką, drukuje pierwszą stronę, ale zajmuje to za dużo czasu. Pytam czy mogę przejąć stery. Nie ma problemu. Siadam koło drugiej babiny i ruszam kursorem z prędkością światła. Widzę, że już jakieś modły są odprawiane na szatany. Drukuje około dwudziestu stron ze znakami do fabryczki i proszę o zalaminowane. Cały sklep rzuca się na pomoc. A do czego to? A gdzie pan otwiera klinikę? Objaśniam, że to tylko do gorzelni. Co?  W gorzelni potrzebujecie zakaz palenia i nakaz mycia rąk? Wzdycham. Tak. Płacę i spadamy. Jesteśmy pod bramą około 13:00. Paweł kasuje mnie 70,000. Wymieniamy się numerami, jak będę chciał to on zawsze do usług. Kulam się do domu z gaśnicą. Zwalam wszystko w garażu i idę sobie zrobić lunch. Dzwonie do Ronalda, że już jestem w domu i może zacząć cudować z autem. Przyjeżdża po 45 minutach. Ze swoim bodziarzem. Częstuje wodą, ale bodziarz nie chce, bo ramadan. Kwiczą ze śmiechu nad kołem w ósemkę. Ściągają felgę z osi, wrzucają cały ten interes na motorek i jadą w siną dal znaleźć pasującą oponę. Ja zabieram się za garaż. Montuję gaśnicę, zlew – oczywiście zapasowa podpórka, którą mi wysłano jest za duża, więc musze ciąć. Przyklejam wszystkie oznakowania. Chce się zabrać za kran, ale okazuje się ze nie mam wystarczająco rurek. Trzeba będzie znowu jechać. Zawieszam pułapkę na owady. Wszystko powoli zaczyna wyglądać profesjonalnie. Po godzinie wraca Ronald z kołem. Montują, wszystko cacuś. Prawie. R oznajmia, że nie przebiła mi się opona tylko wystrzelił mi zawór. Co, znowu? R Kupił jakeś super drogie zawory, te nie wystrzelą, przekonamy się. Prosi mnie o dowózkę do domu a po drodze na stację benzynową, żeby nam te zaworki wymieniono. Zaskakuje go faktem ze wiem, gdzie jechać. Czekamy cierpliwie aż zdejmą wszystkie koła. Oczywiście w międzyczasie obsługa pompuje kółka bodowcom. Co trochę proces przeciąga. Ronald oznajmia, że możemy spadać. Mówię mu, że zapłacę za jego transport, ale w tamtą stronę się nie pcham bo masakra. Okej. Wracając wskakuje po raz kolejny do sklepu. Pani z ochrony coraz bardzie się dziwi. Jestem tam częściej niż w spożywczym. Dostaje rurki i wracam. W domu zabieram się za zgrzewanie całej tej konstrukcji. Oparzam się tylko raz. W pewnym momencie dzwoni Mojżesz. Jest przerąbane. Ma mieć koleją operacje. Tym razem na bajpasa żołądka. Ta sama operacja skurczenia którą robi się ludziom otyłym. Jego żołądek nie trawi pokarmu i to jest ponoć jedyna opcja. Mojżesz jest podłamany, ale zgrywa twardziela, że co to tam. Staram się go nie zamęczać detalami. Ma mieć decyzję w ciągu 24 godzin. Nie gadamy długo, bo już go wzywali do jakiejś salki. Kończę co mam i zbieram się na obiad. Jadę do Yaya, należy mi się. W restauracji standard, obsługa miła, ale nie wiedzą co się dzieje. Pytam co mają. Kurę i świnkę. Poproszę świnkę. Wraca po 2 minutach. Nie ma, to kurę. Też nie ma. To co jest? Możemy coś z grilla zrobić. To poproszę. Ale to będzie 30 minut. Nie ma problemu. Czekam godzinę. Nie spieszy mi się, to też nie narzekam. Kelnerki pytają o Mojżesza. Robimy sobie zdjęcie i wysyłamy, żeby go powkurzać. Dostaje wielki talerz chyba z całą kurą, dwoma bananami, kassawą i kupa jakiegoś gęstego sosu pomidorowego. Wszystko okej, tylko mięso jak zwykle po afrykańsku. Musi być na wiór. Zalewam wszystko sosem. Szkoda, że nie mieli swojego dania popisowego – wszystko w liściach bananowca. Wracając do domu zahaczam o centrum medyczne bo są 24/7. Dobry wieczór ja po certyfikaty. Mamy mamy ale musimy pana skasować jeszcze 20 za papier certyfikatowy. Oesu, no dobra. Dostaje jakieś bazgroły na błyszczącym papierze, wygląda okropnie, ale nie chce mi się dyskutować, wpycham do torby i dziękuję ślicznie. W domu dostaje jeszcze stado wiadomości na temat stołu z nierdzewki oraz peryferiów. Mój mózg ma już dość na dzisiaj. Łamię telefon na kolanie i idę spać. Co za dużo to i pies nie zje.

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
Nieporek 31-1-2 Marwietnia 2024

Uf. Trochę mnie wessało. Po kolei. Niedziela nie była niczym specjalnym, można pominąć. Seriale i żarcie. Z niedzieli na poniedziałek,...

 
 
 
Sobota 30 Marca 2024

Zaczynam od wielkich zakupów na cały tydzień, żeby mieć z głowy. Wypycha mi koszyk. Pani na kasie przekazuje moją pilną sprawę do...

 
 
 
Piątek 29 Marca 2024

Wielki piątek. Nie mam w planach zbyt dużej ilości podróżowania. Klecę na spokojnie śniadanie i przed 10:00 wyjeżdżam odebrać zamówione...

 
 
 

Comments

Rated 0 out of 5 stars.
No ratings yet

Add a rating
bottom of page