Środa 21 Lutego 2024
- filippuczka
- 21 lut 2024
- 8 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 22 lut 2024
Och co za dzień wspaniały. Uwaga będę narzekał. Wstaję o 5:30 rano, ponieważ mamy spotkanie z matką Sankary o 8:00. 6:00 jak śmierć, na czas, otwieram restaurację. Wrzucam w siebie 6 różnorakich wypieków z ciasta francuskiego. Zalane konkretnymi ilościami mleka. Nie mam czasu na cudowanie. Wskakuje w auto i lecę w kierunku, poniekąd, mojego domu w Kulambiro. Ciemno jak w de. Prawie bez korków. Na przelotówce jednak się zapycha, brak możliwości zobaczenia pasów nie ułatwia prowadzenia. Jak zawsze muszę sobie wyrąbać własną ścieżkę. Umówiony na 7:15 pod Karefurem, odbieram naszego rolnika Kennteha. Dom rodzinny Sankary jest bardzo blisko. Nie ma paniki będziemy na czas. Zjeżdżając po masakralnych wertepach mijamy po drodze kolumnę Emy. Jak zawsze na przodzie pikap z 6 wojskowymi na pace, a za nimi najczarniejszy, najobszerniejszy pojazd terenowy którego amerykańscy gangtsta raperzy by się nie powstydzili. Oczywiście na kogutach. Tata jedzie do pracy. W sumie to dobrze, bo persona jest dość intensywna, a jest za wcześnie na umysłowe potyczki. Wjeżdżamy na pewniaka przez bramę. Reszta żołnierzy trochę zdezorientowana. Widok białego za kierownicą chimery-pojazdu mówi im, że lepiej nie zadawać pytań. Ta osoba nie jest tu z przypadku. Parkujemy, wita nas przynajmniej piątka służących. Rozsiadamy się na tarasie jak na swoim i dzwonię do Darvina. Budzę go. Schodzi na dół i mówi, że ogarnie mamę. Czekamy. Piętnaście minut, pół godziny, godzina. Znowu dzwonię. Tej, co się dzieje? A a aaa, bo telefony. Aha. Łącznie czekamy około dwie godziny. Zabijamy czas z Kennethem pogawędką. Pierwsze, standardowe pytanie, czy na jego miejscu bym wyjechał? I tak i nie. Daje mu półgodzinny wykład na temat dwóch stron medalu. Może nie przekonałem go na żadną ze stron, ale przynajmniej wie trochę więcej o realiach życia w Anglii. Dochodzimy do tego ze nie ważne co wiesz, ale kogo znasz i to nie ma znaczenia w jakim jesteś kraju. Potem opowiada mi skąd wzięła się u niego kultura pracy. Był strasznym obibokiem, matka go wysłała do roboty w kościele u księdza z Nigerii. Pan duchowny miał bardzo nieortodoksyjne podejście do wiary. Coś na kształt mnichów, których życiem kierowała maksyma módl się i pracuj. Trochę też śmierdziało mi to naoglądaniem się filmów typu Karate Kid i inne Szaoliny. Pan z koloratką twierdził, że tylko przez pracę można uzyskać zbawienie. A najlepiej jak jeszcze dodasz do tego wielozadaniowość. Miał biblię na audiobooku. Modlił się i kopał ziemię. Modlił się i sprzątał kible. I tak dalej. Mówił swoim uczniom, że boga tutaj nie ma, tu jest tylko praca, bóg jest w niebie, zapieprzaj, żeby się tam dostać. Kenneth został złamany raz przez owego pana. Wrócił do domu z płaczem. Afrykańska mama złamała go jeszcze bardziej. Wrócił do kościoła i się zawziął. Po paru latach Kenneth był jedną osobą, której ksiądz ufał. Ken myślał, że zostanie duchownym. Ksiądz powiedział mu, że chyba go puczy, że ma zbyt wielki talent do roślin i ma spieprzać w te pędy do Kenii uczyć się rolnictwa. Co też Ken uczynił i teraz jest najlepszym fachowcem od roślin jakiego tutaj spotkałem. W ogóle dobrym fachowcem, zbyt wysokie standardy jak na to co widzę tu wokoło. Nagle! W końcu mama kula się z pierwszego piętra. Ubrana jak na piknik. Patrzę na jej materiałowe adidasy. Ona jeszcze nie wie. Wsiadamy do drugiej czarnej wołgi XL. Kierowca, podstarzały jegomość. Obok na siedzeniu pasażera wojskowy ze strzelbą. Jakaś przeróbka kałacha. Wypolerowany od noszenia, nigdy nie strzelany. Po wojskowym nie da się stwierdzić jaki stopień, może po wielkości brzucha. Cały na moro, jakiś beret, wysokie czarne buciory. Na oko mój wiek, ale jak zawsze może mieć 20 albo 45. Rozmowa w samochodzie toczy się w języku Luganda. Ja i Ken nie zostajemy włączeni, jest dziwnie. Jakby nas nie było. Widzę po wojskowym, że lubi pani mamie wejść w tyłek i nie boi się ubrudzić noska. Śmieje się do rozpuku z każdego zdania jakie jaśnie pani wypowiada. Pierwsze pytanie jakim nas obłaskawiono to jak się czuje Mojżesz. Staram się utrzymywać dialog jak najdłużej żebyśmy nie wrócili do klatki zwanej obojętnością. Niestety stajemy na polu „Idź do więzienia”. Wracamy do uczenia się Lugandy. Dojeżdżamy do okolic miejscowości Mpigi i tam wbijamy się w pagórki. Docieramy na miejsce po dwóch godzinach. Ledwo chcemy wyjść z auta, zaczyna lać. Chwila przerwy. Dlaczego tu jesteśmy? Kenneth musi pobrać próbki ziemi oraz pani mama musi nam wskazać, gdzie dokładnie możemy założyć farmę papryczek. Są dwie lokalizacje albo pod górkę, gdzie miała być posadzona kukurydza. Albo w dół, gdzie rosną zdziczałe bananowce. Cała rodzina miała coraz to nowe teorie, więc poprosiliśmy żeby wyznaczyli kogoś ze starszyzny kto raz na zawsze powie nam gdzie mamy się gramolić. Błąd. Pani domu zna się na sprawie jak kura na pieprzu. Aaaa, nie możecie tam, gdzie kukurydza, bo to będzie pasza dla kur. Bananowców też nie ruszać, bo coś tam dają. To gdzie? A, może trochę tu koło szklarni i trochę tam, gdzie ziemniaki. Patrzymy się na nią z Kenem, potem na siebie. No chyba sobie żartuje. My tu przyjechaliśmy po pięć hektarów a nie po jakieś popłuczyny. A to jeszcze podjedźmy na górę, koło kurnika i zagrody dla świń. Tam jest jeszcze trochę pola. Mi w tym momencie zrywa się ostatni japonek i od teraz wszędzie popycham na boso. Stajemy przed polem kassawy. Może tutaj? Nie, bo już jest zasadzona i szkoda. Odchodzimy z Kenem na bok i robimy fikołki w tył oczami. Nie chce nas słuchać, ma swoje koncepty. K mówi, że ma to w dupie. Jak chce nam dać jeden ar to może sobie sama to robić. Robimy dobrą minę do złej gry. Tymczasem stado się rozpanosza po włościach i szabrują co się da. Nie pokazano mi tego wcześniej, ale pod górę jest mała zagroda na kaczki. Pod nią prężą się krzaki Konopi Siewnej. Większość kwitnie. Pytają się czy wiem co to jest. Oczywiście. Wszyscy twierdzą, że to dobre do herbaty. Coś o tym wiem. Nikt się nie przejmuje, każdy traktuje to jak lebiodę. Kolejny krzak jakich pełno. Idziemy do otwartego chlewika. Świnki są w gorszym stanie niż ostatnio. Trzy dorosłe mają na uszach jakieś egzemy. Wyglądają smutnie. Mówimy Jacqueline (mama). Że higiena leży i że dlatego są takie chore. A nie gdzie tam, widziałam gorsze chlewy i wszystko było w porządku. Tu świnie wydalają i jedzą z tego samego koryta. Naświetlamy również problem higieny kurnika. Za dużo ludzi wpuszczają, ktoś przyniesie coś na butach i całe to stadko będzie szło na śmietnik. Zero dezynfekcji. Kenneth próbuje dać rozwiązania. Jak grochem o ścianę i krew w piach. Szkoda zwierząt, ale nic nie poradzimy. My czekamy aż wszystko nakradną. Zioła, pomarańcze, jakieś krzaki i habazie. Wpadają na pomysł, że jest jakaś ziemia, niby niedaleko. I że tam mogą zasiać kukurydzę dla kur, a tu, to poletko mogą nam oddać. Albo tam będziemy sadzić. Nikt nic nie wie. Czyja ta ziemia, gdzie ta ziemia? Nie mamy wyboru musimy jechać. Podjeżdżamy pod jakąś wioseczkę. Jackie idzie do jednej z bud gadać z sołtysem. Ten nic nie wie i wysyła nas do drugiego sołtysa dwie wiochy dalej. Jestem głodny. Ona siedzi w aucie i się gotuje, a my przejmujemy jakiś skład na drewno i chronimy się przed słońcem. Daje Kenowi 20 zł i proszę go, żeby poszukał jakichś owoców. Ja nie idę, bo mnie wycisną z wszystkich pieniędzy. Wraca z kiścią mikrobananów. Siedzimy z nim i wojskowym. Próbuje ich przekonać, że te górki są podobne do Beskidu Żywieckiego, jak się zmruży oczy. Gadamy o różnicach i podobieństwach pomiędzy naszymi dwoma krajami. Wojskowy ciągle myli Polskę z Holandią. Poland/Holland. Kolejne dwie godziny w kanał. W końcu podjeżdża wujek w białym pikapie. Czemu wujek. Bo wygląda jak typowy wujek z wesela. Niski, przysadzisty. Za duże i za długie spodnie na kant. Koszula przepocona i rozpięta do połowy. Jakaś kamizelka, też rozpięta. Wąs. Mamy za nim jechać. Kolejna godzina jazdy. Docieramy do dużego białego domu na zadupiu. Wita nas jakaś zdziczała skundlona krzyżówka owczarka niemieckiego. Kenneth kocha psy więc zaraz się za niego zabiera i robi wykład wszystkim jak bardzo jest zaniedbany. Wszyscy to mają gdzieś, bo zwierzęta domowe ma się tu gdzieś. Służą jakiemuś celowi. My ludzie mamy za dużo problemów w tym państwie, nie mamy czasu ani środków, żeby zajmować się takimi pierdołami. Taka kultura. Wujek i Jackie znikają w domu, żeby obgadać sprawę. Chodzimy po włościach a Kenneth opisuje wszystkie rośliny, które znam albo i nie. Banany, kassawa, kawa, trzcina cukrowa, cytrusy, mango, nie sposób zliczyć. Starszyzna wraca z narady. Pole jest do dyspozycji. Tu będzie siana kukurydza dla kur. My możemy zagospodarowywać poprzednie miejsce. Jakiś sukces. Wuja oprowadza nas po poletkach. Ja na bosaka. Wszyscy panikują, że mi się coś stanie. Na odchodne dostajemy kupę płodów ziemi. Ja dostaję konkretne naręcze marihuany. No nie powiem nie. Dzięki wuja. Wrzucamy wszystko do bagażnika staramy się uciekać. Patrzę na mapę, przynajmniej dwie kolejne godziny jazdy do domu. Jazda z powrotem do Kampali bardzo podobna. Jackie dodatkowo przyklejona do telefonu na głośnomówiącym obdzwania całą książkę telefoniczną. Cała Kampala również planuje zadzwonić do niej. J próbuje zadzwonić do męża. Na ekranie wyświetla się PAPA. No ładnie. Papa ma w graniu na czekanie jakąś piosenkę religijną. Coś jak ichniejsza „Barka”. To jest oficjalny telefon rządowy, trzeba więc pokazać wszystkim oponentom jaki to ja jestem święty. Jedziemy, ale, nie ma że prosta droga do domu. Co chwile stajemy przy drodze, żeby kupić: ziemniaki, paprykę, rośliny doniczkowe, pogadać z panią z dzieckiem. Szlag zaczyna trafiać. Wtem! Opona syczy. Oczywiście. Robimy rajd po stacjach benzynowych spytać się kto naprawi. W obrębie kilometra jest jakieś 6 stacji. Obsługa z każdej wysyła nas na poprzednią. W końcu trafiamy. Pan magik z kleszczami wyciąga samowiercącą się śrubę z opony i zakleja dziurę na szybko. Działa? Działa. Kenneth do mnie pisze z tylnego siedzenia, że musimy obgadać resztę szczegółów. Odpowiadam, że jak tylko dojedziemy do domu. Kierowca jest już blisko ich domu, ale jakby zbacza, nie pytam, bo nie znam okolicy. Podjeżdżamy pod kościół. My zdezorientowani, czy mamy uczestniczyć w mszy w intencji plonów? Pani mama oznajmia że jest 18:00 i czas na mszę. No tak, oczywiście, msza w środę. Zostawia nas z opadniętymi szczękami. Mówi do kierowcy że ma wziąć mój numer i że mamy się kiedyś tam zdzwonić. Piszę do Kennetha, który jest za mną, że ma nic nie mówić do czasu aż nie będziemy poza bramami i w naszym samochodzie. Wjeżdżamy i wyjeżdżamy. 10 metrów za bramą daje upust frustracji i klnę na czym świat stoi. Ken nie klnie, ale ma złe myśli. Mówi, że musi po tym spotkaniu iść na pół godziny pod prysznic, żeby zmyć wszystkie okropne rzeczy o których pomyślał w kontekście dzisiejszej wycieczki. Wiemy niewiele więcej. Na pewno nie było to warte ponad dwunastogodzinnej odsiadki w nagrzanej puszcze. Nie lubią tu klimatyzacji. Narzekamy całą drogę do domu i planujemy, jak to ugryźć. Odstawiam go na zjeździe do mnie do domu i wciskam mu pieniądze na transport, bo mi żal chłopa. Dom. W końcu. Dzwonię do Mojżesza i wylewam na niego całe szambo. Jest mu przykro i stwierdza, że możemy ten cały projekt wrzucić do kosza jak chce. Jeszcze nie. To za mało, żeby mnie złamać. Daje znać Ronaldowi, że jestem w domu i czy by nie mógł przyjechać po auto. Nie chcę widzieć żadnego auta już dzisiaj. W tym czasie biorę zimny prysznic i próbuje zmyć moje nowe gumiaki z błota ze stóp. Ronald zjawia się dość szybko, robi inspekcje auta. Narzeka na życie, bierze pieniądze na naprawy i ucieka. Nie, jednak nie. Wraca oznajmiając, że mam za mało paliwa na piątek. Naprawdę doceniam tą informację, ale proszę zostaw mnie w samotni. Wrzucam krzak zielska do garnka i zalewam butelką wody. Niech się dzieje co ma być. Ogarniam sprawy przyziemne takie jak jedzenie, pranie, sprzątanie. Cały dom zaczyna pachnieć jak Jamajka. Wiem, że THC rozpuszcza się w dwóch substancjach, alkoholu i tłuszczach. Nie mam zamiaru pić dżinu ani lizać kostki masła. Widocznie długie gotowanie również wyciąga te dobre olejki. Bardzo przypomina to substancję, którą otrzymałem ponad miesiąc temu z baru Yaya. Odcedzam gąsienice i mrówki. Smakuje bardzo podobnie, ale jakoś tak świeżej. Nie kopie tak jak ta poprzednia. Wszystko mi jedno. Pytanie: A po ilu szklaneczkach ty się uśmiechniesz?
コメント