Środa 14 Lutego 2024
- filippuczka
- 15 lut 2024
- 6 minut(y) czytania
Cóż za wspaniały dzień. Pobudka 8:00 rano. Mam umówione spotkanie z Ronaldem 9:00. Oprócz tego, że jest eks-kierowcą Moniki, to jest też całkiem niezłym mechanikiem. Chcę raz na zawsze załatwić sprawę auta. Wszystko co jest do zrobienia ma być zrobione. Wskakuje do fury, wyjeżdżam z domu. Zaraz za zakrętem 3 kilometrowy korek do ronda. No nic. Spóźnię się, ale czy Afryka się z tego powodu popłacze, nie sądzę. Pół godziny później sprawdzam telefon i piszę do R że jest poślizg. Nagle przez okno uchylone na 10 cm, z szybkością modliszki wbija się ręka znikąd. Łapie za telefon i ucieka. Ja oniemiały, co się stało? Zanim zdążyłem wyskoczyć z samochodu on już wskakuje na bodę z drugim typem i odjeżdżają w siną dal. Mózg na wysokie obroty. Zablokować telefon jak najszybciej. Bez hasła i tak nic nie zrobią. Apple i Google mają grube zabezpieczenia w tych czasach. Telefon nie przydaje się na nic, bo nie da się go odblokować z chmury. Jedynie na części. Robię zwrot w tył i lecę po laptopa i drugi telefon. Nie mam Internetu, więc nic nie zrobię. Szybka decyzja, lecę do Mojżesza. W szpitalu mają wifi a jakby co to M też mi da. Wbijam się w korek na nowo, tym razem trochę zelżał. Kurwuję na czym świat stoi. Wszyscy mi mówili, nie wyciągaj telefonu jak masz otwarte szyby. No i się doigrałem. Pędzę jak strzała do szpitala. Wskakuje do pokoju M. Nie spodziewał się mnie. Każe mu zamknąć jadaczkę i zająć się swoim śniadaniem, kiedy ja hakuję system. Blokuje i wymazuje co się da. Szuje wyłączyły telefon. Teraz wiem, że na 100% na części. Trochę się uspokajam, zmieniam hasła do poczty i do banku. Na takie okazje zawsze kupuje telefony za mniej niż 250 funtów. Jak, zgubię, roztrzaskam, ktoś ukradnie, to za bardzo nie żal. Tylko denerwuje fakt, że trzeba wszystko odkręcać. Nie pomaga też, że telefonia w Ugandzie jest na średnim poziomie. Kij w to. Mam drugi na wszelki wypadek. Gadam z Mojżeszem. Miał ciężką noc. Teraz też nie czuje się najlepiej. M informuje wszystkich zainteresowanych o moim przypadku. Ronald mówi, że nie ma problemu, przyjadą po auto. Muszę spadać, żeby ich zastać. Wskakuje do auta. W radio od rana trąbią o walentynkach. W szpitalu wszyscy się witają mówiąc: „wesołych walentynek”. Cały kraj oszalał, święto narodowe. Gaz do dechy. Omijam nawrót, na którym ostatnio mnie capnęli. Na drugich światłach koleś przede mną daje po hamulcach. Żeby się w niego nie wbić omijam i jadę dalej. Policja. Jezus Maria co jeszcze? Zjeżdżam. Dzień dobry, prawo jazdy proszę. Wygląda jak czarny Wałęsa. Czy u pana w kraju też tak się jeździ? Panie władzo, musiałem wykonać manewr wymijania, to była najbezpieczniejsza opcja, to były milisekundy, inaczej zderzyłbym się z tym samochodem z przodu. Ale przejechał pan na czerwonym, nie miałem wyboru, bo bym się zderzył. Mhmmmm. Oddaje mi prawko. Mówię mu, że mam naprawdę zły dzień. Nic nie mówi, odwraca się w bok, co oznajmia, że chyba mogę jechać. Dwa kilometry dalej. Kolejny patrol. Znowu mnie ściągają na pobocze. Co teraz do jasnej ciasnej? Pani przy sobie, sprawdza moje ubezpieczenie. Życzę jej wesołych walentynek i pytam jak mogę pomóc. Pani mówi ze nie wesołe walentynki, bo nie ma chłopaka. Strasznie współczuje. Mówię jej że mam dzień z dupy, że mi ukradziono telefon i że wszystko jest fuj. A czy zgłosił pan? Tak jasne, królowej matce i prezydentowi, mam go właśnie na telefonie. Coś tam mędzi o dalej o chłopaku, pytam czy mogę jechać, bo dostałem od tej interakcji raka, ba, nawet mój onkolog dostał raka. Wpadam przez bramę wściekły jak osa. Ronald mnie wita i z miejsca bierze się za robotę. Prosi żebym z nim pojechał na przejażdżkę żebym pokazał gdzie stuka. Wiem ze chce wylać na mnie krokodyle łzy za Monikę. Dobra, rzygaj na mnie pan swoimi emocjami. Wsiadamy i ja zaczynam, żeby sprawniej poszło. Generalni pojechali jakieś 6 godzin jazdy od Kampali w stronę Mbarary. Ona się bawiła, on bez grosza przy duszy, spał pod jakimiś szałasami, lało na niego, rozchorował się, itd. A ona sobie z niego zrobiła popychadło. Miarka się przebrała jak powiedziała mu, że ma jechać o 5 rano z jej znajomą do fryzjera. On nie może wziąć auta ze sobą a mieszka daleko. Także powiedział jej, że może sobie sama jeździć. Rzucił tym w diabły. Nie dziwię się. Monika traktuje swoich służących jak niewolników. Wypłakał się. Zauważył, gdzie stuka. Tak bardzo byłem potrzebny. Zapewniam go, że jak będzie robota to go ściągniemy. Na razie samochód będzie jego źródłem dochodu. Wracamy. Po 5 minutach mnie woła żebym zajrzał pod samochód. Coś tam od skrzyni biegów cieknie. Panowie bierzcie ten złom do siebie tam na kanale proszę naprawiać. On nalega, że mam jechać z nim. Odmawiam, bo ferajna Kevina ma po mnie przyjechać na spotkanie o 14:30. Ok, pakują się i jadą. Mówię mu że jak ktoś od nich do niego zadzwoni to niech ich nakieruje do mnie. Mojżesz dał wszystkim jego numer. Ok, trochę ciszy. Przebieram się, biorę książkę i czekam na transport. Zasypiam. Za 30 min ktoś trąbi. Spocony Ronald wbiega i mówi, że masakra. Jaka masakra? No piszą do niego ze spotkanie odwołane, ale on nie wie o co chodzi. Panika. Czytam wiadomości. Dobra nie ma spotkania. Mówię mu, że choćby skały srały to ma tutaj nie przyjeżdżać z żadnymi wiadomościami. On potwierdza, bo każda przejażdżka na bodzie w te i z powrotem kosztuje 10 tysięcy (10zł). Jedź pan, daj mi spokój. Drzemka dała mi nowe siły, ale dalej jestem wkurzony. Mój wzrok kieruję na ogródek i niepociętego awokadowca. Biorę maczetę i daję upust frustracji. Wszystko pociupane na małe gałązki. Rozkładam tą stertę równiutko po całym placu, żeby szybciej wyschło. Wygląda to trochę jak farma tytoniu. H smędzi się jak smród po gaciach. Wiem, że coś chce ale się boi. Co jest ziomuś? Eeee aaaa boooo. No, wyduś, wyduś. Bo mama w szpitalu i potrzebuje pieniędzy. Ile ci trzeba? 50,000. Mam tylko 31,000. Może być, proszę potrąć mi z wypłaty. Leci wysłać pieniądze gdzieś tam, przelewem telefonicznym. Tu mają taki dziwny system, że całą bankowość załatwia się przelewami telefonicznymi. Nie ma appki banku w telefonie. Musisz iść do takiej budki, dać im gotówkę, oni ci to przelewają na konto telefonu a potem możesz to wysłać na inny numer telefonu a ta osoba może to znowu wybrać w takiej samej budce. Za wszystko pobierane są prowizje. Ma to w miarę sens, bo mało kto ma tu konto bankowe, ale nawet zdechła antylopa ma tu telefon. Ja biorę się za chleb. Przesiewam mąkę, nagle kupa mrówek w misce. W zagłębieniu sitka zamieszkała sobie gromadka mrówek. Muszę siać jeszcze raz. No piątek 13. Mam zamiar zrobić „Mojżesza”, iść do łóżka i przeczekać ten dzień. Wraca H i zagaduje, że słyszał co mi się przydarzyło. Mówi, że mam iść do doktora (voodoo). Że jak doktor naczaruje, to facet przyjdzie z telefonem w zębach. Jasna sprawa, już lecę. O 19:00 bar na głównej robi test głośników i basu. Już wiem co mnie czeka. Walentynki z piekła. Po zmroku ktoś trąbi pod bramą. Buda na bodzie. Kierowca od Sankary. Zapraszamy. Ma dla mnie przesyłkę. Kartę sim zapakowaną w certyfikat z policji, że ktoś zgłosił kradzież. Oferuje mu wodę i jedzenie. Bierze wodę i ucieka. Jak pytałem się czy chce zupę to pierwszy raz zobaczyłem jak chłop się uśmiecha. Nigdy w życiu nie widziałam zmiany w jego przyklejonej do twarzy podkówce. Wrzucam sima do telefonu. Działa, dzwonie z miejsca do M, żeby podziękować. M ma twarz jakby go z krzyża zdjęli. Pokazuje mi strzykawkę w wenflonie. Morfina, znowu. Jest źle. Zaczyna go mdlić i mówi, że zadzwoni później. Z braku laku sadzam H przy stole i robię rozmowę kwalifikacyjną. Musimy się jakoś lepiej porozumiewać. Trwało to 2 godziny. Dowiedziałem się dużo ciekawych rzeczy. H ma na imię Eric. Skąd się Mojżeszowi wzięło H? Nie mam pojęcia. Jest z pogranicza Ugandy, Rwandy i Konga. Eric mówi płynnie po Francusku. Ja nienawidziłem tego języka. Zero logiki, trzy czwarte liter jest niema, a fuj, 2 lata w na studiach nie zachęciły, bardziej obrzydziły. Znam jakieś podstawy, ale aktywnie wypchałem tą chimerę z mózgu zastępując filmikami z kotami z instagrama. Gadamy przy użyciu tłumacza google. Ja po angielsku on po francusku. Całą Kolumbię na tym przeleciałem. Dajemy radę. Omawiamy sprawy około domowe. Co potrzebuje do szczęścia? Co lubi? Jakie inne potrzeby? Prosi o telefon i coca colę. Da się zrobić, jak tylko będę miał auto kupię mu telefon i zapewniam, że zawsze będzie miał zapas coca coli w lodówce. Eric również płynnie mówi w swahili. Proszę go, żeby mnie uczył a ja będę go maltretował angielskim. Zna kupę języków, tylko ten angielski mu nie podszedł. Omawiamy kwestię bezpieczeństwa domu, komu otwierać, co zamykać. Następnie gadamy o jedzeniu, mówi, że bardzo mu moje gotowanie smakuje i że mam nic nie zmieniać. Jest bardzo wdzięczny. Cała rozmowa zamknęłaby się w normalnych warunkach w jakieś 5 minut. Ale tu trzeb było czasu i poświęcenia. Poznałem człowieka. Jestem wyprany na dziś. Kończę jeść zupę, która zacząłem 2 godziny wcześniej. Robię salto do łóżka. Mam dość. Rzygam żegnam. Słowo w Swahili na dziś: Kikapu Takataka – Kosz na śmieci. Bawi i cieszy.
Comments