top of page

Wtorek 20 Lutego 2024

  • filippuczka
  • 20 lut 2024
  • 4 minut(y) czytania

Ranek na spokojnie i bez pośpiechu. Dajemy sobie czas na jedzenie. Decydujemy, że idziemy na główny basen i tam się zakotwiczamy. Nie mamy większych planów, ale udowadniamy sobie że nie potrafimy się nudzić dłużej niż 10 minut. Zaczynamy rozsupływać wszystkie wątki dotyczące przyszłego projektu. Uczymy się jak wykorzystywać znajomych i rodzinę do pomocy, zamiast jechać na drugą stronę miasta. Wprasza się w nasze otoczenie młody kocur. Za każdym razem jak coś jemy to się zjawia. Dość duży, nie głoduje, biały z rudo-brązowymi plamami. Powstrzymuje się przed głaskaniem. Wszyscy troje się tolerujemy. Kocioł kładzie się pod naszymi leżakami i zasypia. Pytamy kelnerów jak ma na imię. Nikt nie wie. Szkoda. M próbuje zamówić hamburgera bez bułki. Jakieś 10 minut zajmuje mu przekazanie wiedzy tajemnej jak zdekonstruować burgera. Ja się zadowalam wodą gazowaną. Zaczynam się palić na skwarek. Rotuje pomiędzy basenem, leżakiem a telefonem. Wpadamy na trop tanków z nierdzewki. To jak święty Graal. Chcemy kupić z miejsca, pan mówi, że możemy zrobić przelew, ale to będzie trwało w nieskończoność. Lepiej podjechać. Już wiem, jak spędzę swoje popołudnie. Zbieramy tyłki i jedziemy szukać banku od M, bo musimy wypłacić większą kwotę. 10 minut od hotelu znajdujemy to co trzeba. Oczywiście nie bez ceregieli. Transakcja łączona, bo wszędzie się kończy gotówka, 3 wypłaty z różnych bankomatów plus jedna z okienka. Chyba ogołociliśmy ten oddział z gotówki. Mojżesz zaczyna sapać. Wiem, że muszę go szybko odwieźć do hotelu i nawet nie mam co marzyć, że ze mną pojedzie do producenta. Wracamy, ja szybko wrzucam w siebie normalnego burgera i się zbieram. Trochę niepewnie, bo w kieszeni mam bardzo gruby plik pieniędzy, co tam. W drogę, mapy mówią 10km, 26 minut. Tak jasne, jest 15:00, już to widzę. Dojazd zajął mi bez mała dwie godziny. Prędzej bym dojechał z Katowic do Łodzi. Dojeżdżam trochę zmaltretowany. Standardowa kontrola na bramie. Na pokaz. Co z tego ze mam przy sobie dwa noże. Dzwonię do faceta, z którym miałem wcześniejszy kontakt. Oczywiście nie odbiera. Znajduje biuro, w środku 5 osób przy biurkach twarzami do siebie. Co chwila wybuchają śmiechem. Biuro wygląda tak jakby było na pokaz. Trochę nie ufam im, żeby mieli komputery podłączone. Zbyt sterylnie. Zdaje mi się jakby wszyscy symulowali pracę. Pan, który mnie obsługuje ma na Imię Mojżesz, oczywiście. Roztrzepany jak jajko na omlet. Nie potrafi się na mnie skupić. Co chwile odbiera telefon, odpowiada na wiadomość, coś klika u sąsiadki. Wygląda jakby robił wszystko, żeby tylko mnie nie obsłużyć. Po 15 minutach w końcu wypisuje jakąś fakturę i mówi, że czas płacić. Wyciągam zwitek pieniędzy grubości Polskiego żółwia błotnego i zaczynam liczyć setki tysięcy. On w tym czasie znika. Rozpieprzam to po całym stole, bo 3 razy się gubię w milionach. Okej, mam ładnie ułożone kupki. Czekam. 5, 10, 15 minut. Patrzę wymownie na panią obok. Ona się mnie pyta, gdzie jej kolega. A skąd ja mam wiedzieć. Nic nie robi, żeby mi pomóc. Wraca Mojżesz od Św. Nierdzewnej. Oznajmia, że tu się nie płaci tylko w budynku naprzeciwko. Zbieram pieniądze od eurobiznesu w nieskładną kupę przemieszaną z ulotkami i proformami i idę z tym naręczem tam, gdzie trzeba. Kasa wygląda jakby ich rabowano co drugi dzień. Bardziej pancernie się nie da. Ale firma o nazwie Stal i Rura (nie żartuje) musi mieć jakąś wizytówkę, więc lubią się pochwalić, jak mogą coś zbudować ze ich ulubionego materiału. Pani przelicza bułę pieniędzy, jęczy o mniejszy nominał. Ja ostentacyjnie wypinam się na jej biadolenie, nie mój problem. Zaokrągla z korzyścią dla mnie. Wracam z kwitem do poprzedniego biura. Dostaje wszystkie pieczątki jakie się da. Proszę dzwonić za tydzień może będą. A jak nie, to za dwa tygodnie. Wspaniale. Uciekam w te pędy. Może jeszcze nie w pędy, bo kolejna kontrola na wyjeździe. Tak, schowałem metr sześcienny blachodachówki w rajtuzach. Dziękuję pięknie i wbijam się z impetem ślimaka w kołtun zmotoryzowanych w drugą stronę. Wiem, że będzie to trwało dłużej niż 2 godziny tym razem. Drogówka próbuje kierować ruchem. Najciekawszy moment to bycie zatrzymanym na trzech czwartych ronda, które normalnie mieści dwa samochody. Patrzę na lewo od siebie, dwa samochody, patrzę na prawo, dwa samochody. Jest nas piątka koło siebie na ciaśniutkim rondku. Nie wiem jak, ale wiem, że muszę wystartować jak rakieta, bo mnie zgniotą na spinacze. Wracam jeszcze bardziej zmaltretowany. Mojżesz wita mnie na parkingu. Nie wiem, jak mnie wyczuł, chyba spacerował po gruntach i jak pies usłyszał znajome warczenie diesla. Leje się ze mnie, tam gdzie pas przyciskał do klatki piersiowej mam fraktale z wody rozchodzące się we wszystkie strony. M szedł do restauracji, bo już czas na niego. Ja mówię, że musze do basenu, bo się wścieknę i wybuchnę z gorąca. Nurzam się parę razy, ale zauważam, że zaczyna go telepać. Ok dość. Marsz do łóżka. M zawija się w burrito z kołdry i próbuje przespać atak żołądka. Ja zmywam z siebie cały dzień, ciepły prysznic daje mi znać, że znowu się spaliłem na raczka w kubraczku. Pakuję swój plecak pełen przygód i zostawiam Pana Bólu tam, gdzie jego miejsce. Jęczy, że dołączy później. Siadam przy drugim basenie i próbuje usystematyzować dzisiejszą wiedzę w stosunku do zadań jakie mamy odhaczyć, żeby wszystko wystartowało tak jak ma być. Zamawiam plater mięs mając nadzieję, że się nie zawiodę tak jak ostatnio tym zasmarkanym resorcie.  Bezalkoholowy koktajl na dziś to Moscow Mule. Jest tak słodki, że musze go rozcieńczyć litrem wody gazowanej. O boże jakie ja mam problemy. Dosiada się M, jest niemrawy. Zamawia jakąś kurę, to jest jego danie popisowe przez ostatnie parę tygodni, „Jakaś Kura”. Podsumowujemy dzień. Czas mija. Dookoła może 3 stoliki. Dostaje zamówienie po 45 minutach. Czemu, nikt nie wie. Mamle pół, bierze resztę do pokoju, bo go organizm dobija. Znowu jestem sam. Przenosze się do środka. Sytuuje się strategicznie pomiędzy wszystkimi grupkami ludzi i niby z przypadku podsłuchuje o czym mówią. Biznes, rolnictwo, infrastruktura, polityka. Zieew. Wklejam się w kanapę i zajmuje się sobą. Jutro, skoro świt muszę jechać na farmę. Będzie trochę ciekawiej. Już mi się nudzi hotel. Mam wszystkie dni zaplanowane co do minuty do wyjazdu do Austrii. Bo jestem planista. Po hotelu przechadza się jakiś księciunio Arabski, wszyscy mają tyczki w zadkach a ja się rozwalam na kanapie.

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
Filip Przerwa-Sebastian

Austria to jest kraj dla starych ludzi. Nie jest to określenie pejoratywne. Uwielbiam Austrię za całokształt. Jest ona na mojej liście...

 
 
 
Czwartek 22 Lutego 2024

Zamierzam mieć spokojny dzień. Nikt za Chiny ludowe mnie z domu dzisiaj nie wyciągnie. Leniwy poranek z owsianką i frenetycznie...

 
 
 
Środa 21 Lutego 2024

Och co za dzień wspaniały. Uwaga będę narzekał. Wstaję o 5:30 rano, ponieważ mamy spotkanie z matką Sankary o 8:00. 6:00 jak śmierć, na...

 
 
 

Comentários

Avaliado com 0 de 5 estrelas.
Ainda sem avaliações

Adicione uma avaliação
bottom of page