Sobota 23 Marca 2024
- filippuczka
- 24 mar 2024
- 4 minut(y) czytania
Pobudka skoro świt. Jadę bez śniadania do MTN (sieć komórkowa) w Lugogo. Mam nadzieję załatwić sprawę jak najszybciej. Patrzę tylko jak patrole policji się rozstawiają. Jest sobota, pewnie popili wczoraj więc będzie niemrawo. Wskakuje do salonu i wyłuszczam sprawę, że potrzebuje kolejną kartę sim. A ma pan tą z wczoraj? Eee, nikt mi nie powiedział, że mam przywieźć. No nic nie zrobimy. Pani w okienku jest średnio pomocna i ma minę jakby wolała się rzucić z klifu niż tu pracować. Muszę jechać robić całe kółko jeszcze raz. Wskakuje do sklepu, żeby coś wziąć na drogę, bo wiem, że to będzie długa przeprawa. Obracam całą trasę jak szatan, bo naprawdę nie chcę dzisiaj siedzieć cały dzień w aucie. Wracam z całym tym tałatajstwem co mi dano wczoraj. Wywalam to na ladę i proszę, żeby sobie radzili. Po 10 minutach dostaje kolejną kartę sim. Próbuje się dopytać co i jak ale generalne odczujcie jest, że mam sobie radzić sam. Dobra tam wypchajta się. Wskakuje pod drodze do budowlanego po rzeczy na półki i kable, bo mnie parze rzeczy w moim pokoju wnerwia. Mam zamiar przedłużyć gniazdko oraz przewiercić półkę w łazience na 20L pojemnik na czystą wodę, żeby się nie bawić butelkami przy myciu zębów. Docieram do domu i z miejsca dostaje telefon od Kevina z zapytaniem czy jestem gotowy na dzisiejszą imprezę. Kompletnie zapomniałem, ale udaję że tak. Okazuje się ze nie będzie to mała posiadówa gdzie miałbym ich zamęczyć wiedzą o koktajlach tylko impreza 50+ osób. No pięknie. Mam 2 godziny do wyjazdu więc zabieram się za prąd. Koniec walających się kabli. Moje OCD przestaje krzyczeć. Prysznic i czekam na świtę. Podjeżdżają vanem, coś na kształt ogórka. Kevin i dwójka braci. Plus jeszcze jeden chłopak. Podbieramy po drodze jeszcze dwie osoby i jedziemy do supermarketu kupić alkohol. Będę robił koktajle. Kupujemy alkoholu za 300 zł, tu się łapią za głowę, kalkuluje to na funty, 60, eee tam. Jedziemy w stronę lotniska dzielnica Lubowa. Trochę Polska nazwa. Wjeżdżamy na prywatne osiedle. Odebrać jeszcze jednego chłopaka. Wielki dom i cztery małe białe pieski. Towarzystwo nie może się zdecydować czy już zaczynamy z koktajlami. Nie mamy jeszcze lodu, toteż oferuje im Bourbon na zakąskę. Czekamy na coś, nie wiemy do końca na co. O 18:00 jedziemy w stronę celu. Kolejna wielka chałupa. Na parkingu same Toyoty Hilux. Dzieciaki z kasą. Zaczyna się ściemniać więc próbujemy się ustawić z miejscówką na koktajle. Kevin chce jak najszybciej to odbębnić, żeby za dużo ludzi się nie zleciało. Nie wyszło, zlecieli się wszyscy. Po pierwsze byłem jedyną białą osobą na imprezie a po drugie coś się dzieje. Właściciel domu miał mały barek który przystosowałem do swoich potrzeb. Mamy tylko jeden worek lodu, który wyprosiliśmy z pobliskiego baru. Mam do dyspozycji: gin, rum, bourbon, Cointreau, syrop cukrowy, orgeat, zielone cytryny, zielone pomarańcze, limonki wielkości agrestu i wodę sodową. Myślę, że około 10 koktajli możemy z tego wyciosać. Dużo rzeczy mi brakuje. Zamiast szejkera używam termosu na wodę. Robię: whiskey sour, tom collins, mai tai, daiquiri, pornstar martini, white lady, old fashioned, gin rickey. Wszyscy są przyklejeni do baru i ciągle się przekrzykują z pytaniami. Co to jest, co jest w środku, a jaka historia. Zdzieram sobie gardło. Pokazówka trwa około półtorej godziny. Bar zostaje osuszony do ostatniej limonki. Sprzątam po sobie ładnie żeby nie było że biały przyjechał zrobić rozpiernicz. Rozsiadamy się na dolnym ogrodzie i co chwila mnie ktoś zaczepia z pytaniami. A bo mam mały hotelik butikowy przy jeziorze, wytrenowałbyś mi załogę? A, mam restaurację tam i tam pomógłbyś mi? A ja robię alkohole, pomóż. Transferuje się na werandę, gdzie jest ciszej i ustawiam sobie strefę audiencji. Co chwilę ktoś dochodzi i wypytuje mnie o detale mojego pobytu tutaj plus bierze mój numer telefonu. Wszyscy jak jeden mąż dziwią się, że nie pije. Jeden chłopak staje w mojej obronie i mówi, że jest dystrybutorem jogurtu a ma nietolerancje na laktozę. Impreza pewnie będzie się ciągła do 8 rano, ale nasza grupka stwierdza o 00:30 że nie ma co tu dalej siedzieć bo wszyscy nawaleni w sztok. Wracamy tą samą trasą, czyli autostradą z lotniska. Żywej duszy na ulicach. Próbuje dodzwonić się do Erica, żeby mi otworzył bramę. Cisza, telefon wyłączony. Trąbimy, jak oszaleli. Nic. Wiem, że śpi pijany jak zabity. No nic, nie pozostaje mi nic innego tylko skakać przez mur. Problem jest taki, że druty kolczaste nie wyglądają zbyt zachęcająco. Jestem Polakiem, nie takie rzeczy się robiło, trzeba kombinować. Jak zawsze mam przy sobie składaną finkę oraz multi toola w którym są szczypce. Proszę Kevina, żeby podjechał vanem tyłem do bramy. Wdrapuje się na dach i zaczynam odginać i wypłaszczać zasieki. Po minucie mam przejście wystarczająco szerokie, tak że mogę stanąć. Dobrze, że miałem epizod w życiu, gdzie zajmowałem się wspinaczką halową więc wiem, jak się opierać i rozpierać. Oczywiście w klapkach. Zsuwam się po korytarzyku rozcapierzony jak rozgwiazda ninja. Ląduje delikatnie na ziemi i krzyczę, że wszystko w porządku. Gdzieś się zadarłem na palcu, krew trochę ciecze, ale to nic. Idę od tyłu. Otwieram okno od Erica i próbuje go obudzić. Nie ma siły. Wręcz krzyczę. Dźgam go patykami. Ewidentnie jest nawalony jak bela. Mówię tu wujek. On zaczyna mamrotać jakby go szatany opętały. Nagle zrywa się. Nie potrafi ustać na nogach. Jakby cię w wojsku obudzono o 3 rano i kazano układać kostkę Rubika. Po 5 minutach w końcu udaje mu się otworzyć drzwi. Pytam, gdzie ma telefon. On się szarpie z łóżkiem pokazuje mi telefon, wyłączony. Super. Mówi, że gadał z Mirią a ta mu powiedziała, że ma na mnie nie czekać. Nie wiem skąd jej to wpadło do łba. Uprzedzałem ze wrócę trochę później. Dostałem zapewnienie, że on to wcale nie śpi. Nie ważne. On coś tam bełkocze. Każe mu iść spać i przestać jęczeć. Biorę szybki prysznic i uciekam spać. Jest prawie 2:00 nad ranem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem tak późno na nogach. Poznałem dzisiaj na raz ponad 50 ludzi, wszyscy byli mili i śmieszni, fajni ludzie. Nikt się nie kłócił, nie się nie bił. Ugandyjczycy chcą mieć spokój. Chcą się napić, zapalić jointa, pogadać o pierdołch. Normalni ludzie. Stado owieczek.
Comments