Poniewtorśroddziałek 11-(12)-13 Marca 2024
- filippuczka
- 13 mar 2024
- 7 minut(y) czytania
Czasoprzestrzeń mi się zakrzywiła. Poszedłem spać w niedzielę obudziłem się w środę. Nie pamiętam wtorku. Temperatura w mojej utopijnej wizji ostatnich dni lata tak dała mi po tyłku, że musiałem sobie przypomnieć, jak się oddycha. Wtorek był najgorszy, można było dostać udaru siedząc wewnątrz. Zostaliśmy z Erykiem flaczkami. Przelewaliśmy się z kąta w kąt. Ja siedziałem cały dzień pod prysznicem. Nie zrobiłem nic konstruktywnego i w sumie to nikt mnie za to nie okrzyczał. Poniedziałek był preludium do skwarkowania. Chciałem ten dzień zaatakować taktycznie. Wyjechać o 11:00, kiedy nie ma ruchu. Jakby co przypominam ze ruch jest zawsze. Jadę do miejsca oddalonego według map jakieś 30 minut drogi. Dobrze wiem, że nie wrócę przed 18:00. Kieruje się do strefy „industrialnej”. Jest tam jeszcze bardziej jak z Mad Maxa niż cała Kampala. Przejazd umilają niezliczone patrole policji, które jeszcze bardziej blokują drogi. No niby jest dywizjon tych co kieruje ruchem, ale z doświadczenia wiem ze wyrządzają więcej krzywdy niż to jest warte. Tu motłoch ma swój rozum. Całe miasto jeździ na suwak. Tzn. nie, że wszyscy się wpuszczają. Wszyscy się wciskają, ale jest to wciskanie unormowane socjologiczno-kulturowo. Wszyscy robią to samo, więc staje się to codziennością. To ty jesteś ten dziwny co się nie wciska. Ci za tobą trąbią zapytująco, czemu się nie wciskasz? Jakby karcić dzieci, gdy się bawią podczas pory do zabawy. Nie ma sensu się denerwować. Trzeba grać w tę samą grę. Po godzinie dojeżdżam do Raja Chemicals. Zmieniona nazwa, bo za cholerę nie pamiętam pierwotnej. Umówiłem się na odbiór słodzika. Skwar daje popalić. Telefon przegrzewa się trzy razy. Próbuje zlokalizować magazyn na mapach, ale wszystko wygląda tak samo. Dzwonię do chłopa. No jak nie widać, przecież jest wielki szyld. Wysyła mi zdjęcie. No tak, może szyld jest wielki, ale na nim nawalone tak maczkiem, żeby wszystkie produkty z katalogu się zmieściły. Po paru przejazdach w te i we wte w końcu znajduje chałupinę. Biuro mieści się na pierwszym piętrze. Już dawno przestałem zamykać samochód. Zawsze jak wychodzę to czuje się jak na Amerykańskich filmach z lat 80. Tam nikt nigdy fury nie zamykał. Pan wita mnie w swoim eklektycznym biurze. Widać, że niedawno się wprowadził. Ma zapędy, żeby każdą ścianie upstrzyć jakimś bibelotem. Ale jeszcze miał za mało czasu na rozwinięcie skrzydeł. Kładę telefon przed wiatrakiem. Pan przynosi jeden worek, który oczywiście wygląda jak kokaina z filmów. Prosi żebym poczekał 5 minut, ktoś na bodzie jedzie z magazynu z drugim typem słodzika. Spoko, mogę poczekać 5 minut. Oczywiście była to godzina. W tym czasie omówiliśmy cały jego biznes, cały mój biznes, dał mi do spróbowania wszystkie próbki czegokolwiek co nie wypaliłoby mi dziury w gardle. Zaoferował bycie moim przedstawicielem handlowym na Kongo oraz gwiazdkę z nieba. Co 10 min telefon do centrali i opieprzanie tej osoby co była odpowiedzialna za nadanie paczki. Po jakimś czasie wchodzi najbardziej hinduski Hindus na świecie. Na boso, w białych szatach, z musztardowym szerokim pasem, szczeciniasta broda do pępka. Nie że ładnie utrzymany. Bardziej jakby go podeptał słoń. Zostajemy sobie przedstawieni i zostaje poinformowany ze ten pan jest między innymi artystą-rzeźbiarzem. Zostaje zabrany na tyły i panowie pokazują mi popiersia obecnego prezydenta i jego zaciekłego oponenta. Pan robi przede wszystkim popiersia. Mówię, że ładne i pytam o cenę. Udaję, że jestem zainteresowany. Milczący jogin wpycha mi swóją wizytówkę. Odbieram jakbym odbierał od cesarza Japonii. Zawsze dwoma rękoma, następnie trzeba przestudiować całą a potem dziękując sto razy wrzucić w do najważniejszego miejsca w swoim portfelu na wizytówki. Pan oprócz rzeźbiarstwa zajmuje się: wizualizacjami, drukowaniem 3D, korepetycjami ze sztuki, sztuką samoobrony z mieczem, menadżerką imprez, konsultacją spraw związanych z budownictwem, agrobiznesem, łucznictwem, lalkarstwem i imprezami związanymi z tymże tematem, astrologią oraz imprezami kulturalnymi. Nie kłamię, przepisałem z wizytówki. Robi wrażenie. W końcu zjawia się pan na bodzie. Zostaje zrugany przez mojego gospodarza jak zwierzę pociągowe. Teksty w stylu: Proszę teraz przeprosić mojego klienta za opóźnienie. Co to ma być. Co za dezorganizacja. Wy tam wszyscy polecicie. Robi się nieprzyjemnie, także ja się zwijam. Wszędzie, gdzie bym nie był i nie spotkał Hindusów, zawsze odczuwam, że głęboko wpojona kastowość ich społeczeństwa przelewa się na inne podłoża. Nawet jak nie jesteś w swoim kraju. Jak jesteś służącym to będę cię traktował jak służącego. Nie lubię generalizować na temat ludzi, ale niestety ten typ tak ma. Wracam w moim niebieskim piekarniku w stronę domu. Muszę zahaczyć o drugi punkt podróży, czyli moje ulubione Steel and Tube. Tam, gdzie miły pan Mojżesz załatwiał mi tysiąclitrowe tanki. Podjeżdżam już bez map. Nie zatrzymuje się na kontrolę, bo widzę, że pan w budce stopił się pod siedzenie. Wysiadam zostawiając nawet okna otwarte, taki jestem policjant z Miami. Wchodzę na pewniaka i widzę Mojżesza z 4 telefonami przyklejonymi do twarzy. Wymieniamy żarciki, że ja to już prawie jak u siebie w domu. Siadam i zaczynam mu prać mózg, bo moje zamówienie jest nieszablonowe. Proszę o jeden tank z otwartą górą. Jak otwarta puszka po przecierze pomidorowym albo fasoli. Duży kubek. Większa beczka. Nie rozumie. Muszę rysować. Woła majstra, jednego, potem drugiego. Dostaję metr do ręki i biegam z majstrami po halach tłumacząc o co mi chodzi. Wracam. Chyba wszyscy rozumieją. Okej, to spiszmy umowę i bierzmy się za płacenie. Nie. Jak to nie? Jest przerwa, lancz, nikt teraz nic nie robi. Musisz poczekać godzinę. Ale, ale, ale. Nie ma ale. Nic nie zrobisz musisz się zmyć na godzinę. Już więcej nie protestuje, tylko pytam, gdzie najbliższe coś do jedzenia. 100 metrów stąd jest Cafe Javas. Spoko, tam mogę wytracić czas. Chowam się w kąciku restauracji, gdzie wieje klimą na pełną Ka. Zamawiam steki. Nie obchodzi mnie, że będą byle jakie, po prostu chcę mięsa. Nachodzi mnie na deser. Widzę na menu brownie z lodami. A raz kozie śmierć, mam ochotę na słodkie. Dostaje coś co w Europie mógłbyś pokroić na 4 części i każdą z nich sprzedać jako jedno porządne brownie. Daje radę, bo jestem świntuchem. Wracam po godzinie do mojej metalurgicznej mekki. Pan Mojżesz oznajmia, że mam spotkanie z jakimś turbo majstrem. Zostaje zaprowadzony do innego biura. Wchodzi niski konkretny gość, widać na twarzy, że zjadł zęby na nierdzewce. Prosi o ponowne naświetlenie mojego problemu. Cylinder poproszę z jednym dnem, na trzech stópkach i kółka do tego. Pan bierze linijkę i produkuje najkomiczniejszy rysunek techniczny jaki widziałem. Ale czy działa, no działa. Wszystkie wymiary zostają zawarte plus mój i jego podpis. Dla takiej profeski to ja bym się i krwią na tym cyrografie podpisał. Wracam z papierkiem do Mojżesza. A co z drugim tankiem? Mojżeszu uważaj teraz, ma być normalny, żadnego cudactwa. Facet odsapnął. Dostaje wydruki do zapłaty. Idę do drugiego budynku, gdzie jama kasjera. Wracam do punktu A. Wszyscy zadowoleni, mam tylko przywieźć swoje kółka, bo oni nie mają, ale mi dospawają. No co za wspaniały serwis. Chyba będę częściej przyjeżdżał im się naprzykrzać. Lubię ich torturować. Mam już w głowie jeden projekt. Wracam do domu omijając wszystkie znane lokacje patrolów policji. Zaczyna padać, ale tak na siłę, że ciężko się zorientować z której chmury. Widać kto ma niedziałające wycieraczki albo spryskiwacze. Pan z tira podczas jazdy wychodzi przez okno i polewa przednią szybę z butelki żeby brud się równiej rozsmarowywał. Ten jest z tego samego klubu co ja. Wycieraczki działają, spryskiwacze nie. Nikt się nie przejmuje. W domu z miejsca pod zimny prysznic. Po godzinie wbija się Ivan z Dianą. Daje im do spróbowania wszystkie wódki, które wyprodukowałem niedawno. Też nie koneserzy, więc tylko mówią że dobre. Zadowalam się taką recenzją, bo wiem ze lepszej w tym kraju nie dostanę. Namawiam ich żebyśmy pojechali do Yaya na kolacje. Oni chętnie, ale tylko na herbatkę. Omawiamy tematy polityczno-ekonomiczno-geograficzne. Ja na ich oczach wciągam nosem wielgachną miskę gotowanej wieprzowinki w bananach. Po godzinie i wzajemnym totalnym wywałkowaniu się kto co wie i generalnym teleturnieju pod tytułem „skąd ta kasa” zostaje ładnie odwieziony do domu, gdzie padam bezceremonialnie na ryj.
Wtorek omijamy. Wtorku nie było.
Środa znowu mnie wepchnęła do samochodu, bo trzeba żarcie kupić oraz ubzdurało mi się że chcę pomalować podłogę w garażu. Supermarket a potem Hardware World (Świat Narzędzi? Nie wiem musze to jakoś spolszczyć). Tam też już mnie znają, pani na drzwiach nawet nie pyta o to co jest w plecaku, wymieniamy się tylko grzecznościami. Sekcja farb nawet sprawnie zorganizowana jak na ten sklep. Sprzedawczynie wiedzą co robią i gdzie co jest. Na małych karteczkach zapisują co potrzebujesz wraz z cenami. Co bardzo przyśpiesza płacenie. Myślałem ze już nic mnie nie zaskoczy. W drodze powrotnej zręcznie omijam jeden patrol policji co sobie upodobał stare samochody. Ha, figa. Dom, biorę się za obiad. Robię coś co moja Mama w domu nazywa zupą Meksykańską. Jeden z moich ulubionych przepisów, bo można zrobić go wszędzie, bo większość ingrediencji oprócz kurczaka i cebuli, jest z puszki. Zawsze gotuje tego na 3 dni i mam z głowy. Garnek sobie pyrka a ja rozbieram się do samych bokserek. Japonki i rękawice to mój strój ochronny. Biorę się za podłogę w garażu. Niby mógłbym poprosić Erica, żeby to zrobił, ale boję się, że będzie jeszcze bardziej czarny niż teraz. Wiem również, że spierdoli całą tą robotę. Nie daje się dzieciom noża do zabawy. Leje się ze mnie strugami. Do oczu, na okulary, do farby, na pomalowane. Muszę co 5 minut ściągać rękawice, bo inaczej będę malował na ślepo. Co oczywiście powoduje, że powoli zaczynam się mazać czarną farbą. Dobrze wiem, że tego nie uniknę. Na sam koniec wałek rozwala się na atomy. Muszę kupić pędzel i wykończyć detale. Nie mniej wygląda dobrze. Ja natomiast muszę wykąpać się w rozpuszczalniku. Mówię Ericowi, że nie wolno wchodzić. Idę się opłukać, bo pachnę jak Zakłady Azotowe Kędzierzyn Koźle. Wracam i widzę, że jest odcisk klapka na pomalowanym. Wiem że wlazł. Wdech, wydech, policz do dziesięciu. Łóżko od Erica które normalnie stoi w garażu jest w tym momencie na zewnętrze. Dawaj Eric, przenosimy cię do tego małego pokoiku koło łazienki. Super. Łózko jest za wielkie żeby zmieścić je przez jakiekolwiek drzwi. Mieszamy jak pijany w puzzlach. W żadna stronę nam nie idzie. Rozkręcić ramy też się nie da bo zbyt zardzewiała. Idę po piłę. Odcinamy szczytowe ozdobniki. Dalej nie wchodzi. Obcinamy ozdobniki od nóg. Dalej nic. Wycinamy całe wsparcie głowy. Wchodzi. Zadziałało staropolskie powiedzenie: jak mały młotek nic nie daje weź większy młotek. Eric się rozpłaszcza w swoim nowym pokoju. Jest zadowolony. Niech ma. Mnie tam to nie wadzi i w sumie nie rozumiem o co chodzi z tymi chłopakami w bramach. Ale ponoć oni wszyscy tu zazwyczaj po prostu w namiotach przed domem mieszkają. Ja oddalam się, bo UNBS zaczęło się uaktywniać i przychodzą mejle że trzeba więcej daniny płacić. Wieczór schodzi mi na walce z systemem oraz późną rozmową telefoniczną z Kevinem na temat całego projektu baru. Umawiamy się wstępnie na jutro na 12:00. Co z tego wyjdzie? Nie wiem, bo chłopaki lubą sobie poimprezować a potem zapomnieć o spotkaniach. Na marginesie – nadszedł nam Ramadan i drodzy krzykacze z pobliskich świątyń jeszcze bardziej przeciągają „allahuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu akbarrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr”, trochę jakby ktoś wokalizował cierpienie z powodu zatwardzenia, co sumie dla mnie konesera darcia ryja jest całkiem komiczne w tej właśnie chwili. Cześć i czołem kluski z rosołem.
Comentarios