Poniedziałek 12 Lutego 2024
- filippuczka
- 12 lut 2024
- 5 minut(y) czytania
Mam wstać o 9:00, bo na tapecie duże spotkanie biznesowe z Morrisem i spółką. Oczywiście pół godziny przed budzikiem słyszę jak H się krząta w akompaniamencie chórów piekielnych. Albo w końcu kupie mu te słuchawki, albo mu urwę łeb i będzie sobie te słuchawki wsadzał do -kieszeni. Dodatkowo na dachu zasiadły dwa stare wyleniałe ibisy i też drą dzioba. Już je znam, upodobały sobie nasz dom. Ka kaaa, ka kaaa. Muszę zrobić procę. Na ptaki i na H. 9:20 dostaje wiadomość, że będą po mnie za 20 minut. Nie ma czasu na śniadanie. Pal licho. Leje, jak zawsze, z cebra. Auto marki niewiadomej, wygląda jakby narysowało je dziecko. Średnio wygodne, bo zaprojektowane dla małych Azjatów. Ocieram głową o dach. Przednia szyba pęknięta. Standardowa fura Ugandy. Po kiego naprawiać, zaraz i tak ktoś cię puknie, otrze albo rozbije. Jest jakaś mądrość życiowa w tym. Albo poddanie się prądowi. Zapoznaje się z gawiedzią i z miejsca zapominam wszystkie imiona. Mam dziadowską pamięć do imion. W gastro pamiętałbym co jadłaś/eś dwa tygodnie temu wraz z koktajlem, ale za cholerę nie zapamiętam twojego imienia. Tak już mam. Musisz zrobić coś szczególnego żebyś mi zapadł/ła w pamięci. W każdym razie dwójka młodych chłopaków plus jeden starszy. Ten z tyłu za kierowcą wygląda mi na Kevina którego poznałem w Londynie ale jakby trochę chudszy. Kierowca trochę podobne rysy twarzy, ale bardziej mysie. Nie potrafię ocenić wieku tego starszego, coś jakby mój rówieśnik. Gadamy o pierdołach, trochę o gastronomii. Próbuję wyczuć kto jest kim i który dowodzi zgrai. Pytam najstarszego w końcu. Ej ziomek (Oi Mate!) a jaka jest twoja rola w tym całym przedsięwzięciu? A, jestem ojcem tych dwóch plus Kevina, poniekąd wykładam większość pieniędzy na inwestycje. Ups, lekko przesadziłem z familiarnością w stronę taty i trochę zmieniam ton w adresowaniu. Wszystko robi się jasne. Zaczynam dostrzegać podobieństwa rysów twarzy. Okeeej. Wale komplementy, że nigdy w życiu bym mu nie dał 55. Chłopaki walą standardową formułką: Black don’t crack. W wolnym tłumaczeniu, czarny nie pęka / nie psuje się. Jedziemy w stronę Nakasero market, tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Na szczęście biuro znajduje się na wzgórzu a nie w centrum bałaganu. Wchodzimy do pomieszczeń, ładnie wszystko odnowione, klimatyzacja, uśmiechnięte panie na recepcji, witają, zaprowadzają. Gdzie ja jestem. Siadamy w sali konferencyjnej. I tu po krótce, bo nie chce zanudzać. Spotkanie jakby wyciągnięte z podręcznika do marketingu i haeru. Trochę żenadowych ćwiczeń w grupach. Z jednej strony my plus dwie panie z drugiej strony internetowej Morris i Kevin. Generalnie mam im pomóc otworzyć klub/bar na 300 osób. Nikt nie ma pojęcia co się z czym je. Ja jestem jedyną osobą z wiedzą na temat gastronomii a cała reszta próbuje dopasować generalne modele biznesowe do chaosu jakim jest prowadzenie domu usług gastronomicznych. Merytorycznie z ich strony słabo. Nie spodziewałem się w sumie nic wielkiego. Spotkanie trwało dwie godziny i to głównie ja gadałem a oni robili notatki. I tylko co chwilę ktoś robił oczy jak talerze na nowe formy oświecenia. Jam jest Prometeusz szejkera i marży. Proszę się trwożyć. Po tym całym wygłupie jakoś dochodzimy do tego, że chciałbym zobaczyć, gdzie ta knajpa będzie się znajdować. Da mi to dużo więcej niż czcze pierniczenie trzy po trzy para piętnaście. Podjeżdżamy od tyłu jednych z większych centrów handlowych w Kampali. Dzielnica bogata, bo ulice zamiecione a chodniki mają krawężniki. Oglądamy działkę. Mają jeden problem, który przeradza się w następny. Ziemia znajduje się 2 metry poniżej poziomu głównej drogi. Irygacja poprowadzona jest w taki sposób, że ich ciągle zalewa. Wszystko co stoi na działce ma być zburzone i zbudowane od nowa. Kupa pieniędzy. Pytają co ja myślę. Albo naciepiecie tu kupę ziemi albo zatrudnicie geniusza od odwodnienia i zrobicie z tego wszystkiego półprzepuszczalne sitko, żeby spływało do dolnego kanału. Ale ja się nie znam ja tu jestem od koktajli. W odpowiedzi słyszę tylko hmmm. Hmmm jest tutaj legalnym słowem. Ma dużo znaczeń, ale jest przede wszystkim potwierdzeniem. Widziałem podręczniki armii Amerykańskiej do języka Luganda i normalnie jest dołączone do każdej konwersacji. Łazimy po błocie jeszcze trochę czasu. Podchodzi do nas zmieszany lokator-biznesmen chałupek, które znajdują się na tej ziemi. Przeprasza, że jeszcze tu są, ale znalezienie nowej lokacji stwarza im problemy. Odnosi się jakby ciągle do mnie. Na sto procent myśli, że jestem jakimś zagranicznym inwestorem i że jestem wkurzony, że ta hołota jeszcze się tu pałęta. Wyświadczam przysługę moją twarzą panu tacie. Wracamy do centrum handlowego na lunch. Robię im mały pokaz jakie błędy popełnia załoga restauracji na przykładach. Próbuje ich nauczyć oka do detalu. Oczywiście nie narzucam się kelnerom tylko cichaczem wszystkim naświetlam co się dzieje i gdzie zawalają. Posiłek zostaje rzucony na stół. Tate nalega abyśmy się pomodlili przed jedzeniem. Nie protestuje i dołączam się do przedstawiana. Nie jestem tu, żeby obrażać uczucia religijne. Pałaszujemy i spadamy, bo goni ich czas. Niby. W domu mam chwilę, żeby odsapnąć. Ale tylko na moment, bo korci mnie, żeby zrobić kolejne podejście do filtra. Odpalam zgrzewarkę do rur. Chyba najbardziej satysfakcjonujące łączenie czegokolwiek dotychczas. Jak masełko. Polecam. Podłączam nieszczęsną pompę pająka z łazienki. Oczywiście za mało barów, ale coś się ruszyło. Trzeba kupić kobyłkę. H dzisiaj nie próżnował i wkopał się jakiś metr pod korzeń. Doszedł pyskiem do ściany i dalej nie potrafi. Jutro będziemy to taszczyć. Mojżesz dzwoni, że wraca na stałe. Przez telefon oznajmia, że zaraz tam będzie, bo nie możemy się spóźnić na spotkanie o 18:30. Co? Aaaa. Już mnie nauczył, że jak pieprzy jakieś nielogiczne głupoty przez telefon to znaczy ze kłamie jak z nut, żeby się od czegoś wymigać. Słyszę w tle głos Moniki i znajomej lekarki. Ha, ma dość towarzystwa, nagle zrobiło się tłoczno a jestem jego alibi. Tak, tak, oczywiście. Wraca, ale trochę niemrawy, pojechał gdzieś daleko do jakiegoś szpitala do doktora specjalisty od flaków. Nie jadł jak w planach co 4 godziny i go pokręciło. Mirka gotuje u Moniki zupę i ma przywieźć na bodzie. Jakoś w to nie wierzę. Zajmuje się sobą, bo M chce odpocząć. Nagle ktoś trąbi za bramą. Monika. Nie dadzą nam spokoju. Ronald Kierowca wita mnie jak starego znajomego, wypytuje o całe moje życie. M przytaszczyła jakąś znajomą z Brixton (Londyn). Ledwo wylądowała i musi zapieprzać. Siadają przy stole. Monika ciągle na telefonie, co 5 min z inną osobą na głośnomówiącym, nie da się przeprowadzić rozmowy. Drzemy ryja jeden przez drugiego. M coraz bardziej marnieje. Jest 8 a on powinien coś zjeść. No i znowu zgięty w pół. Oznajmiamy ze jedziemy do mieszkania Moniki nakarmić Mojżesza i wziąć garnek zupy na później. Raczę moje wizytatorki domowym piwem imbirowym i kapustą kiszoną i po cichu liczę na to że dostaną sraczki. Zrzucam truchło po jej domem i jadę do sklepu po większe zakupy. Jest późnawo, ale karefur jest jeszcze otwarty. Przemykam pomiędzy półkami. Idę na stanowisko z elektroniką. Poproszę słuchawki. Nie można. Czemu. Bo pani co obsługuje już poszła do domu. A co, to jest jakiś inny sklep? Nie, ale ona jedyna ma klucze do gablotek. Nic pan nie zrobisz. Poddaje się. Wracam po M. Ten rozłożony na dywanie ledwo dycha. Wiem, że będzie rzygał. Prosi, żeby odwieźć go do domu. Opierzam go, że jego jednym zadaniem na ten tydzień to mieć przyspawane do tyłka naczynie z jedzeniem i ma się stosować do tego czterogodzinnego reżimu. Plus ma się nie ruszać. Nigdzie. Tak proszę pana. Jak tylko dojeżdżamy do domu ucieka do pokoju. Ja rozpakowuję zakupy i biorę się za nadganianie bloga. Pod koniec tego wpisu słyszę jak rzyga, ale nie chce pomocy i nie chce do szpitala. Po pół godziny włącza się zmiękczacz wody. Jest północ. Wchodzi w tryb samoczyszczenia. Co budzi H, bo pompa musi działać. Puka do mnie spanikowany. Trochę złośliwie mówię mu, że nic się nie da zrobić. Masz dziadu za budzenie mnie nagminne. Dobra idę wyłączyć pompę, bo mnie też szlag trafi.
Comments