top of page

Piątek 22 Marca 2024

  • filippuczka
  • 22 mar 2024
  • 6 minut(y) czytania

Uff. Długi dzień. Płacę cenę za opieprzanie się cały tydzień. Ale po kolei. Śniadanie niewiele znaczące, dla mnie dwa bajgle z Nutellą popite śliną. Dla Erica rolex żeby nie płakał. Eric jest podjarany jak małe dziecko, że jedziemy na wycieczkę. Kto jedzie ten jedzie. Ja wybieram się, żeby ludziom poprzegryzać tętnice. Pakujemy felerny tank na pakę i zabezpieczamy linką, która widziała lepsze czasy. Z braku laku dobry kit. Zamykamy dom na dziesięć spustów i w drogę. Daje Ericowi zadanie bycia samochodowym DJ’em. Nie chcę słyszeć etnicznego pinkolenia ani Nigeryjskiego Amapiano. Pierwszy przystanek to galeria handlowa Garden City. Szukam banku o nazwie Absa. Znajduje Stanbic, kolejny duży, może być. Ochrona przeszukuje mi tak dobrze plecak, że wchodzę z dwoma nożami. Pani w okienku wczorajsza albo bardzo niewyspana. Wysypuje pliki siana, żeby ją obudzić. Troszkę jej oczy się otwarły. Coś tam mamrocze nad klawiaturą po swojemu, na bank wywołuje demony, żeby tego białasa pokiereszowały, że za dużo roboty i że wychciewa bóg wie czego. Dostaje wydruki i potwierdzenia, wszystko ładnie pakuje do teczuszki jak w szkole. Wracam do Erica, żeby sprawdzić czy dycha. Siedzi ważny i rozkraczony w okularach słonecznych które znalazłem w Austrii. Podarek. Muzyka na raczej głośniej niż ciszej. Oznajmiam, że idę jeszcze do MTN sprawdzić jakie oferty mają na Internet. Znowu mnie przeszukują. Cytując Hammonda z Top Geara. Jakby ta ochrona by była nastolatką, która ma pilnować zażywania pigułek ciążowych to by była BARDZO w ciąży. W salonie dowiaduje się, że w Kampali zrezygnowano ze świadczenia usług internetowych liniami naziemnymi, bo wszystko jest zbyt rozwalone i nie da się dostarczać sygnału w jednostajny sposób, dlatego wszyscy przerzucili się na 4G. Dowiaduje się jakie mam opcje i przyrzekam, że wrócę przed 18:00. Wskakuje do auta i lecimy do Steel & Tube które jest rzut beretem od tegoż centrum handlowego. Cała droga jak na razie bez map. Podjeżdżam pod fabrykę i wskakuje do biura. Skradam się do Mojżesza. On podnosi głowę, robi wielkie oczy. Co tam chujku, od dwóch dni mnie zbywasz. Nie mówię tego, ale mam to wymalowane na twarzy. On zaczyna się jąkać. W końcu pyta się: Co dla mnie masz? Tysiąc litrów miłości. Biuro się śmieje, my wychodzimy na zewnątrz na oględziny. On próbuje mi wpierać, że to ja zaspawałem. Odpieram, że chyba źle się czuje. Mówię mu, żeby nie kombinował, bo sprzedali mi wadliwy produkt i guzik mnie obchodzi co z tym zrobią. Pyta się czy byłbym skory pojechać do fabryki. Mówię że nie i że to jest jego problem. Już ode mnie dostał prezent, że przywiozłem ten zafajdany tank. Dobra dobra, musi podzwonić. Pada oferta, że jak pojadę do fabryki to mi go od ręki wymienią. Lubię natychmiastowe rozwiązania. Myślałem, że będę znowu czekał tydzień na wymianę. Pojedzie z wami nasz pracownik. Ale nie możesz go podebrać tu na terenie ani z nim wjeżdżać tam, bo mu się do skóry dobiorą. Plus musimy postawić tego tanka na stojaku, bo będą mieli problem z przyjęciem. Róbta co chceta, możecie nawet se ten pojemnik zmiąć jak kulkę z folii aluminiowej. Wyjeżdżamy z S&T i podbieram Petera (Piotrek). Chłopak jest gadatliwy – miła odmiana po Eric który nie gada po angielsku. Objeżdżamy tematy wokołougandyjskie i sarkamy na policje na czym świat stoi. Widzimy, jak zaczyna się robić korek stulecia. Zawsze w okolicach stadionu Mandeli jest taki burdel. Staram się unikać tej okolicy jak ognia. Dojeżdżamy do fabryki w 30 minut. Pierwszy wjazd zablokowany. Ktoś kieruje nas do innego. Wyrzucam go sto metrów przed bramą, za zakrętem. Drogę do fabryki nawet polną ciężko nazwać. Rajd Dakar z rakietą na plecach. Blokuje nas pan ochroniarz, że to nie tu, że coś innego mamy zrobić, nie wiem co. Idę w stronę Pietrka i mówię mu, żeby ogarniał. Coś tam próbuje, ale w tym momencie wychodzi pani pod siedemdziesiątkę, ubrana cała na biało i zaczyna go rugać. Że jak on nie zna procedur w firmie, że jak nie wie gdzie jest wjazd, itd. Itp. On tylko cichutko popiskuje: tak ciociu, nie ciociu. Tu się tak ciotkuje i wujkuje na ludzi starszych. Dobra, zawracamy, znowu przez dziurę z drogami (nie, nie pomyliłem się). Podjeżdżamy pod kolejna bramę. Nikt się nie interesuje, żeby do nas podjeść. Idę na bosaka do okienka. Staram się być znudzony i zdenerwowany. Pan Hindus mnie loguje do systemu. Mam jeszcze wjechać na wagę. Kolejny pan Hindus na wadze bierze ode mnie jakieś dane. Hala numer trzy. Droga tak szeroka, że można by Boeingiem wylądować. Strasznie mnie korci, żeby zaciągnąć ręczny na szutrze. Ale nie bo trzeba być dorosłym. Wyskakuje znowu na boso. Wita mnie dwóch młodych majstrów. Kolejni który mi próbują wcisnąć, że to nie wada i że tak jest generalnie okej. Ja im wyłuszczam wszystkie wady i pokazuje na przykładach błędy w konsystencji oraz bylejakość. Niechętnie przyznają mi rację. Za minutę mam nowego tanka. Przychodzi kolejny hindus i opieprza wszystkich, że mają mi dać kupę folii pod spód, żeby się nie odarło. Wszyscy usłużnie zaczynają się odbijać się od siebie, żeby coś znaleźć. Czekamy jeszcze parę minut na dokumenty. Podpisuje i spadamy. Wjeżdżamy znowu na wagę, dostaje świstek. Przejeżdżam 10 metrów. Znowu przed bramą. Zmuszam wartownika, żeby podszedł. Pyta czy to jedyny papier jaki mam. Tak, spieprzyliście zamówienie więc tylko wymieniam. Jak zawsze nieszablonowo. Coś tam machają rękoma, ale mnie wypuszczają. Korek zaczyna się za fabryką. Wbijam się między dwie ciężarówki. Powoli się toczę jakieś 20 metrów wyłania się celnik z UNBS i jakiś chłop z karabinem. Podchodzą i pytają o rachunek. Ja podirytowany z podniesionym głosem, że skąd ja im mam wziąć rachunek jak tylko wymieniam wadliwy towar. I po kiego grzyba tu na środku drogi stoicie? Totalnie bez sensu. Wbijają wzrok w ziemię i odchodzą. Stoimy w korku bez mała ze dwie godziny. Eric wyskakuje co chwile po napoje i przekąski, bo zaczyna nas ssać. Skrzyżowanie przed stadionem, ciężarówka na lewym pasie ja wjeżdżam na prawy. To znaczy nie widać pasów, ale tak mi się wydaje, że jest. Nagle zza tira wychodzi pani co kieruje ruchem, próbuje ją wyminąć i uciec, ona tylko drze się, że mnie strzeli w papę. Śmiejemy się i uciekamy. W końcu się luzuje. Biorę azymut na budynek URA, urząd podatkowy. Widać go chyba z każdego miejsca w Kampali. Pomnik dla podatków (Ciekawostka: 80% wszystkich podatków w Ugandzie pochodzi ze Stolicy, cała reszta kraju ma to wszystko w głębokim poważaniu). Budynek ma przynajmniej z 30 pięter. Nawet ładny jak na „drapacz chmur”. Strażnicy na bramie, dwa jajcarze. Co tam, grzeje w tyłek, ratujecie się wodą, co tam macie na pace? Drogi panie w tych butelkach jest tylko wódka a tam na pace jest bomba, żeby rozpieprzyć to wszystko w drobny mak. Wszyscy się ładnie pośmialiśmy i wjeżdżam na teren. Bardzo światowo muszę przyznać. Znowu wchodzę do budynku publicznego z dwoma nożami. Tym razem plecak przechodzi kontrolę jak na lotnisku. Nawet się na ekrany nie patrzą. Kieruję się na ósme piętro. Dzwonie do moich kontaktów. Po 15 minutach sprawa poniekąd załatwiona. Dostaje numery transakcji i mam wszystko sam załatwić z domu. Nie dało się bo nie miałem numeru konta a Momo nie odbierał. Tak czy siak załatwione. W radio w toalecie leci program informacyjny. Oznajmiają, że w Afryce jest ciepło, toteż proszę pić wodę oraz jeść owoce z duża ilością tejże. A potem wymieniają ze dwadzieścia owoców które nawadniają. No patrzcie państwo to ci heca. Zjeżdżam na dół i lecimy w stronę domu. Pytam się Erica czy jeszcze ma siły na zakupy w Karefurze. Tak wujku. Dziękuje mi, że go ze sobą wziąłem, bo nigdy tyle Kampali nie zobaczył. Okazuje się, że w dużym supermarkecie też nigdy nie był. Robimy zakupy na cały tydzień i oferuje mu żeby sobie kupił co mu trzeba. Kosmetyki i jakieś przekąski plus colę. Zawalamy koszyk. Jako że mamy puste żołądki wrzucamy po snikersie, żeby coś nas utrzymało do domu. Jazda. Po paru minutach Eric mamrocze, że coś przegapiłem. Co? Ponoć jakiś pojedynczy policjant próbował mnie ściągnąć na pobocze, ale kompletnie go nie zauważyłem i po prostu sobie pojechałem. No cóż, nie żeby mieli mnie jak ścigać. Wskakujemy do domu. Stawiam wodę na kluski i zaczynam grzać zupę. Przypominam sobie, że muszę jechać do MTN. Rzucam wszystko w diabły i mówię Ericowi ze wrócę za półtora godziny. Ma wyłączyć makaron i zrobić sobie żarcie. Już wiem, że zapomni o makaronie. Bezceremonialnie biorę pierwszego bodę z ulicy i pędzimy na złamanie karku do centrum handlowego. Piach w oczy piach w zęby. Schodzi mi godzina, żeby wszystko zaktywować. Nie ma gańby, całkiem sprawnie w sumie. Wychodzę i biorę kolejną bodę do domu. Jak zawsze pytam za ile. 15. Jak 15, jak w tą stronę było 10. Co mi dajesz ceny dla białego? On tylko wzrusza ramionami. Dobra kurde, chce być w domu jak najszybciej. Dochodzi 19:00. Jestem. Sprawdzam makaron. Wygląda jakby ktoś odlewał skamieliny z gipsu. Biorę to na sito i przelewam wodą. Na studiach nie takie rzeczy się jadło. Pogadanka z Mojżeszem przy obiedzie, zdaje wydarzenia dnia i daje mu więcej zadań, bo coś zbyt rezolutny. Zabieram się za mój Internet i porządkowanie finansów i zadań. Router który przywiozłem z UK się przegrzewa więc na razie jadę na modemie firmowym. Tak czy siak mam Internet który w porównaniu z wszystkie innym śmiga jak zły. W końcu, cywilizacja. Idę z siebie zmyć glinianą chatkę. Pod prysznicem widzę, że moje prawe ramie jest spalone od zimnego łokcia. Muszę znaleźć kierowcę, żeby wyrównać. Padam.

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
Nieporek 31-1-2 Marwietnia 2024

Uf. Trochę mnie wessało. Po kolei. Niedziela nie była niczym specjalnym, można pominąć. Seriale i żarcie. Z niedzieli na poniedziałek,...

 
 
 
Sobota 30 Marca 2024

Zaczynam od wielkich zakupów na cały tydzień, żeby mieć z głowy. Wypycha mi koszyk. Pani na kasie przekazuje moją pilną sprawę do...

 
 
 
Piątek 29 Marca 2024

Wielki piątek. Nie mam w planach zbyt dużej ilości podróżowania. Klecę na spokojnie śniadanie i przed 10:00 wyjeżdżam odebrać zamówione...

 
 
 

Comments

Rated 0 out of 5 stars.
No ratings yet

Add a rating
bottom of page