top of page

Piątek 16 Lutego 2024

  • filippuczka
  • 16 lut 2024
  • 5 minut(y) czytania

Budzi mnie ciupanie drewna od 8:00 rano. No tak. Jak u Hitchcocka. Jak się pojawia pistolet w kadrze to wiesz, że zostanie użyty. Tym pistoletem została siekiera. Dobra przynajmniej czymś się zajmuje. Zaczynają mi się nudzić śniadania, co by tu dzisiaj? Padło na naleśniki z bananami, masłem orzechowym i miodem. Wyszło po sześć na głowę. Dużo za dużo. Jak zawsze. Nie potrafię gotować małych ilości. Chwilka oddechu i pakujemy się z Erykiem do tylnego ogródka. Udało mu się w końcu przeciąć pień na pół. Wyciągamy górną, lżejszą część pnia bez problemu. Wskakujemy razem do krateru i pchamy drewniane truchło do góry. Udaje się nam psim swędem wytoczyć jakoś tak bokiem. Zero not za styl, ważne, że się udało. Toczymy to wszystko na tył i chcemy zapomnieć. Mówię E że trzeba zasypać dziurę. Ale to później. Mam dla niego zadanie na cały poranek. Drut kolczasty dookoła domu musi być poprawiony, bo roślinność go zarasta a w niektórych momentach wszystko jakoś tak smętnie zwisa. Pokazuje mu co ma zrobić. Mam nikłe nadzieje na powodzenie. Idę się odmulić po przygodach w ogródku. Oczywiście jak mam wchodzić pod prysznic trąbi Ronald. Wpuszczam go i idę dokończyć co zacząłem. Po chwili już nurkujemy pod samochód. Pokazuje mi co zrobił. Uszczelka do przekładni biegów dalej cieknie, bo założyli nie tą co trzeba. A myśleli, że ta co trzeba. Całą noc nie spał i myślał o uszczelce. Bardzo go to frustruje. Powiedział, że jest jakiś nekromanta samochodowy w centrum Kampali, gdzie będziemy musieli się wybrać jutro. Och wspaniale. Idę zorganizować rzeczy dla Mojżesza, bo mam zamiar podskoczyć do szpitala jak tylko odstawie Ronalda. Wychodzę na skwar. R pyta się mnie co jest nie tak z Erykiem. Odpieram ze nic. Nie nie nie, coś mu się bełkocze. Zjawia się E i faktycznie, ledwo co widzi na oczy, memle coś pod nosem, leci mu wszystko z rąk i gadka jest jeszcze bardziej bezsensowna niż zawsze. Gorzelnia na kilometr. Jest przed 12:00. No ładnie. Pytam się czy wszystko z nim w porządku i czy pił. Nie wujku. Kłamie jak z nut. Dobra, nie mam czasu na to teraz. Jedziemy z Ronaldem na jakieś zadupie. Tłumaczy mi drogę, jak mam wracać. Gubię się po czwartym zakręcie. Wiem, że będę się musiał posiłkować mapami. Odstawiam go i włączam nawigację. Po 5 minutach wiem, że to bez sensu. Napierniczam nowo naprawionym autem po takich dziurach, stromiznach i kałużach, że aż poci mi się brew. Mapy nie wiedzą co się dzieje i wysyłają mnie co rusz na gorszą drogę. Dobra, to nie działa. Obieram azymut, wiem w którą stronę mam się kierować. Jak buldożer przebijam się przez wąskie uliczki. Wszyscy których mijam gapią się na mnie jak na szaleńca. Jak gapię się na nich jak szaleniec. Czasami pokaże język. Wyjeżdżam w końcu na główną drogę. Wiem, gdzie jestem. Brawo ja. Wskakuje na szybkości do sklepu po wodę i w drogę do M. Dzisiaj jest jakieś święto bankowe (narodowe). Mały ruch na ulicach, jest nawet przyjemnie, gdyby nie patelnia z nieba. Przed wizytą w szpitalu zatrzymuję się w Chińskim supermarkecie, intryguje mnie. Mam małe hobby, sprawdzam wszystkie sklepy w okolicy kto co ma. Większość sklepów jest słabiutko wyposażona, ocet i sól. Wchodzę a tam jakiś szok. Piękne owoce i warzywa wszystko na ladach, na które spływa jakaś mgiełka, chyba z dwutlenku węgla. Półki zawalone towarami. Ryby, grzyby, łój. Musze sobie zapamiętać. Kupuje dwa długopisy i małe mleko. Kasjer patrzy się na mnie dziwnie. Cokolwiek. U Mojżesza spędzam jakieś dwie godziny. Przez jego pokój przewija się pół tuzina lekarzy. Każdy ma inne teorie. Muszą go zatrzymać jeszcze na jeden dzień, bo przy jednym ze skanów żołądka zahaczyli o serce i wykryli jakieś małe owodnienie (lekarze proszę wybaczcie nie mam pojęcia co to jest ani jak się nazywa). Muszą to dokładnie zbadać. M się trochę przestraszył. Gadamy o tym co musimy załatwić i jak szybko możemy to ogarnąć. Mojżeszowi się nie spieszy, nie chce się zabić, doszło do niego, że musi się skoncentrować na sobie. W końcu. Najprawdopodobniej ściągnie Biankę jak tylko ja wylecę do Austrii. Muszę spadać, bo mam rozmowę z Deanem na temat filtra. Pewnie znowu mnie wystawi do wiatru. Po drodze kupuje jeszcze parę dużych kłódek, bo brakuje nam w paru miejscach, plus łańcuch. Przy kasie pani z twarzą i mimiką podobną do skały sprzedaje szeroko pojęte obuwie. Dobra czas kupić kroksy na plac. Doberek, poproszę te czarno niebieskie, rozmiar 11. Nie ma. To czarne. Zara przyniosę. Tu. Przymierz. Przymierzam, eee coś nie tak. Patrzę na podeszwę rozmiar 10. Prosiłem o 11. Ale nieee, ale patrz dobre są. Nie. Chcę 11. Już to znam, chcą za wszelką cenę sprzedać, ale nie mają tego czego chce. Stawiam na swoim. Pani ekspedientka musi zadzwonić. Będą tu za 10 min, ktoś wysyła bodę. Już żałuje, że coś chciałem. Oczywiście że trwało to pół godziny. Jest. Dobre są dawaj pani ten kwit, bo mnie poszarpie. Patrzę na podeszwę 35k, cena u pani 40k. Nie chce mi się kłócić. Wpycham wszystko do plecaka i uciekam. Dom. Eric dopada mnie przy samochodzie. Pokazuje, że kupił 3 bananowce i że zasadził je na środku z każdej z moich skrzętnie przygotowanych grządek. Wzdycham tak że mi piach z Sahary naleciał między zęby. Chciał dobrze. Przeprasza, że się nachlał a drzewka to laurki. Wyjaśniam mu, że w ciągu dnia nie wypada i że na wieczór to może nawet sobie cyrk w garażu zorganizować. Dodaje, że ostatni chłopak stracił pracę przez chlanie, żeby go nastraszyć. Dochodzimy do konsensusu i obiecanek. Cokolwiek. Idę na tył zobaczyć, jak posadził resztę. Sadzonka bananowca jest wciśnięta w środek krateru, metr pod ziemią. Mówię mu, żeby poszedł umyć auto, ja to ogarnę. Biorę się za łopatę. Wykopuje sadzonkę i w pół godziny zasypuje cały dół. Mieszam z ziemią cały zapas kompostu jaki miałem. To będzie najbardziej odżywiony bananowiec po tej stronie Nilu. Oczekuje bananów wielkości trąby słonia w 3 miesiące. Leje się ze mnie wiadrami. Czyli standard. To już chyba piąty prysznic dzisiaj. Moja gąbka z papieru ściernego robi nadgodziny. Dobrze, bo skóra ze mnie schodzi po ostatnim wybryku w ogrodzie. A jeżeli chodzi o drut kolczasty to wydaje mi się, że Eric jeszcze bardziej całą sprawę spieprzył. Nie mogę go zostawiać bez opieki dorosłego. Dean od filtra się na mnie wypiął. Musze poszukać doktora voodoo żeby mu wbił szpilkę w krocze. Jak tu nie nagle, już mam zamykać dzień. Dzwoni Dean po godzinach pracy. Wygląda na zmaltretowanego. Pytam czy nie chce tego ogarnąć jutro. Zapominam, że jutro sobota. Nie, jedziemy z tym koksem dzisiaj. Dobra. Pokazuje mu co jest na rzeczy. Przewijamy paręnaście minut do przodu. Przypomina mi się scena z Apollo 13 kiedy kontrola naziemna instruuje astronautów jak zbudować grzejnik ze skarpetki, taśmy klejącej i gumowej kaczki. Rozbebeszamy kontroler a Dean kieruje mnie ze śrubokrętem, żeby poprzepinać kable. Brakuje mi trzeciej i czwartej ręki. Programujemy na nowo kontroler. Po 20 minutach walki, filtr zaczyna pompować. Dean ociera pot z czoła a ja chyba musze iść się podetrzeć. Działa. Siadam przy stole za nim na kamerce. On otwiera piwo i pokazuje mi swoje motory. Równy chłop. Opisuje po krótce co tutaj robimy. Nie chce go trzymać dłużej, bo wyżąłem z niego resztki człowieczeństwa. Dziękuję po stokroć i lecę do laptopa napisać na goglach recenzję. Jak chłop nie dostanie po niej podwyżki to sam mu ją dam. Odblokowałem ostatni kamień milowy który mnie do rdzenia wnerwiał. Teraz tylko musimy kupić parę wielkogabarytowych pojemników i możemy zacząć produkcję. Od jutra nie kupuje wody w sklepie.

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
Filip Przerwa-Sebastian

Austria to jest kraj dla starych ludzi. Nie jest to określenie pejoratywne. Uwielbiam Austrię za całokształt. Jest ona na mojej liście...

 
 
 
Czwartek 22 Lutego 2024

Zamierzam mieć spokojny dzień. Nikt za Chiny ludowe mnie z domu dzisiaj nie wyciągnie. Leniwy poranek z owsianką i frenetycznie...

 
 
 
Środa 21 Lutego 2024

Och co za dzień wspaniały. Uwaga będę narzekał. Wstaję o 5:30 rano, ponieważ mamy spotkanie z matką Sankary o 8:00. 6:00 jak śmierć, na...

 
 
 

Comments

Rated 0 out of 5 stars.
No ratings yet

Add a rating
bottom of page