Niedziela 18 Lutego 2024
- filippuczka
- 19 lut 2024
- 3 minut(y) czytania
Niedziela. Nudna spokojna niedziela. Zaczynam dzień od szakszuki z lokalnych kiełbasek, czerwonej cebuli i najsłodszych pomidorów jakie znalazłem. Oczywiście cztery jajka do tego. Eric nie wie co się dzieje. Mówię mu, że to północno-afrykański wynalazek. Aha. Okej. Cały dzień przed laptopem, telefony, mejle. Nuda, ale ktoś to musi robić. Tyłek nie potrafi usiedzieć, więc co chwilę wyskakuje zza stołu. Wypielić grządki, zrobić pranie, umyć podłogi. Niektórzy mogą to nazwać prokrastynacją. Ale kto utrzyma ten dom w ryzach jak nie ja? Tak mi zlatuje do 20:00 włączając opalanie i drzemkę. Nikt mi tyłka nie zawraca. Godzina 20:30 dzwoni Mojżesz. Wypuszczają go. Biorę prysznic, bo jeszcze otumaniony od resztek snu. W szpitalu ostatnie zastrzyki. Pakujemy się. M zapomina ładowarki. Pakuje ją do swojego plecaka nic mu nie mówiąc. Mały żarcik. Na dole standardowe ceregiele z płaceniem, bo nikt nie wie za co po i za co. Dopinamy szczegóły i kupujemy narkotyków na zapas. Momo w samochodzie oznajmia, że jedziemy do Hotelu Latitude Zero (szerokość geograficnka zero) Cztery gwiazdki, bardzo dobre opinie. Mojżesz często się tu zaszywa. Mówię czemu nie. Droga do domu, M próbuje na siłę pokazać mi inną trasę. Ciemno, dziur nie widać, niczego nie zapamiętam. Pal licho. Wpadamy na hacjendę i się przepakowujemy. Oznajmiamy Ericowi, że nie wiemy kiedy wrócimy. Jedzenie jest w lodówce, tu są pieniądze na więcej, zamknij wszystkie okna i się nie wychylaj. Tłumaczę wszystko na Francuski, żeby dotarło w stu procentach. Jedziemy w okolice domu Sankary. Czyli w stronę gdzie psy szczekają nie tą stroną co trzeba. Zaczyna się robić górzyście i dżungliście. Podjeżdżamy pod bramę naszym niebieskim warczącym pikapem. Ochrona patrzy się na nas trochę dziwnie, ale widząc białego za kierownicą nie zadają za dużo pytań. Może oprócz tego czy posiadamy przy sobie broń palną. Co to za pytanie? Okolica bardzo zielona, sam hotel nowoczesny i jakby zbudowany z wielokrotnie nakładających się na siebie sześcianów. Przed wejściem bramka jak na lotnisku, rentgen plecaków i toreb. Przeważa biel i czerń. Na ścianach i wokoło pełno sztuki etnicznej. Bardzo przemyślanie dobrane i ze smakiem. Wystrój głównie idzie w stronę generalnego Maghrebu. Płytki, złuszczające się ramy, arabeski poprzeplatane dużą ilością gliny i pamiątkami z czasów kolonialnych oraz sztuką etniczną. Jeden z ładniejszych hoteli jakie widziałem. Na recepcji poznają Mojżesza z miejsca. Na jak długo? Przynajmniej dwa tygodnie. Oczy recepcjonisty otwierają się trochę szerzej. Ruchy zaczynają się zagęszczać. Dużo więcej zwrotów grzecznościowych oraz generalnego włazidupstwa. Zapraszają nas do restauracji a w tym czasie przygotują pokój. Bierzemy jedną dwójkę, bo ja tu za długo nie zabawię. Dodatkowo za parę dni ma Przylecieć Bianca, żona Mojżesza. Nie ma sensu kombinować. Jest późno więc nie wybrzydzamy w restauracji tylko pytamy co jest i zgadzamy się na pierwsze lepsze polecenia kelnera. Po godzinie wracamy na recepcje, odbieramy klucze i kierujemy się w stronę numeru 11. Pokój dorównuje standardowi wszystkiemu innemu. Kupy puchatych poduszek, narzuty z jakiegoś wilka. Etnicznie, gdzie byś nie spojrzał. Wielka łazienka z wolno stojącą wanna przy oknie, które jak jutro się okaże daje widok na zatoczki jeziora Wiktorii. Swoją uwagę kieruję w stroną ogromnego prysznica. Mówię M, że trochę to zajmie. W kranach woda jest zdatna do picia. Gorący prysznic. Prawie się popłakałem ze szczęścia. Jakbym mógł to bym stanął na rękach w nim. Szoruję się jakbym nigdy wody nie widział. Wychodzę w obłokach pary jak Lord Vader z Gwiezdnych Wojen ze swojej kapsuły. Doceniam jak nigdy. Momo panikuje, że nie ma ładowarki. Wyciągam z plecaka i rzucam mu w twarz. Wyzywa mnie od takich i owakich, że mu nie powiedziałem. Zatapiam się w puchatym świecie bawełny Egipskiej. Nic więcej nie pamiętam. M próbuje o czymś rozmawiać, ale zagłuszam go chrapaniem. Ciężkie życie.
Comments