Filip Przerwa-Sebastian
- filippuczka
- 5 mar 2024
- 7 minut(y) czytania
Austria to jest kraj dla starych ludzi. Nie jest to określenie pejoratywne. Uwielbiam Austrię za całokształt. Jest ona na mojej liście miejsc, gdzie chciałbym mieć małe mieszkanko. Zaraz za Szkocją, Grecją i Chorwacją. Ronald zgodził się mnie podrzucić na lotnisko. Zaproponowałem mu, żeby się przespał u nas w gościnnym, żeby się nie gonić. Wpada z plecakiem o 22:00, w progu wita go nawalony Eric. Nie wiem, kiedy zdążył się upić, no nindża jakiś. Ronald tylko cyka i mówi mi, że musimy się go pozbyć. Przytakuje, ale teraz mi się nie chcę o tym myśleć. Każdy z nas ucieka do swoich pokoi. Pobudka o 3:30 rano. Eric pół nocy kłócił się z kimś przez telefon. Ukręcę mu łeb, ale kiedy indziej. Droga na lotnisko jest wspaniała, jakbyś przeniósł się do innego kraju. Płatna autostrada, zero ruchu. Aż dziwnie. Szybko się żegnam z moim kierowcą i idę się bawić z ochroną lotniska. A zabawy jest co niemiara. Wylatując z kraju przechodzi się trzy kontrole bezpieczeństwa. Dwie przed odprawą paszportową i jedną po. Zapomniałem, że wszyscy przewożą w tyłkach diamenty z Sierra Leone. Wiza zostaje unieważniona. Mogę uciekać. W poczekalni próbuje coś zjeść, ale wszystko jest tak apetyczne jak rozjechany jeż. Coś w siebie wciskam, bo nie wiem co będzie na pokładzie. Pomyliłem się. Turkish Airlines mają chyba najlepsze posiłki z wszystkich jakich dotychczas próbowałem. Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony. Przesiadka na lotnisku w Stambule. Mam jakieś 3 godziny, za mało żeby wyjść, ale lotnisko jest tak duże że trochę mi zajmie ogarnięcie go. Widzę, że próbują dorównać Dubajowi. Prawie im się udało. Na pewno z cenami. Popełniam standardowy błąd i nie sprawdzam, ile mnie kasują w kebabie. Doner na lotnisku - 30 funtów. No nic, raz się żyje. Cały lot i transfer bez większych przygód. Lotnisko w Salzburgu wita mnie jak zawsze zapachem obornika. Jest dobrze. Temperatura około zera. Śnieg z deszczem. Ja ubrany jakbym tylko wyskoczył do sklepu po mleko. Biorę pierwszą lepszą taksówkę. Dużo za dużą na jedną osobę. Starszy pan z Pakistanu. Opowiada mi historię swojego życia. Zahaczamy o Londyn, gdzie to on nie ma mieszkań, pierwsza i druga wojna światowa, dywizjon 303, pani Wanda co się wspinała w latach 70, oraz to, że Hindusi są be. Jak on to upchnął w 10 minut to ja nie wiem. Odstawia mnie pod mój mały hotelik. Okolica nieciekawa jak na Austrię. Przed hotelikiem 3 bloki mieszkalne, gdzie pewnie rodzi się najtłustszy hip hop po tej stronie Dunaju. Żartuje sobie. W Austrii nie ma zakazanych dzielnic. Na spokojnie bym dzieci tu wypuścił się bawić o północy. Tu nie ma gangsterki i blokersów. Hotelik mały i przytulny. Pokoik tak samo. Nic specjalnego, ale jest czysto i linoleum wygląda na nowe. Biorę długi gorący prysznic. Za oknem mam widok na płaski dach. Po dachu przechadza się rudy gruby kot. Już mi się podoba. Idę coś przekąsić na miasto. Uprzednio upewniam się u pana recepcjonisty, że mi nie zamkną drzwi przed nosem o godzinie dziesiątej. Pan jest najbardziej niezręczną osoba na świecie. Jakby mógł to by się zapadł pod ziemię przy każdej próbie interakcji z ludźmi. Obieram azymut i cisnę w ścisłe centrum. Jest 21:00, piątek. Miasto wydaje się wymarłe. Ciiiisza. Nawet samochody zdają się nie wydawać zbyt dużo odgłosów. Mało kogo na ulicach. Straszny dysonans w cieniu Ugandy. Znajduję małą knajpkę koreańską. Dobry wybór. Czuje jak mnie bierze jakaś choroba więc danie ramenopodobne jest jak najbardziej wskazane. Zapycham się po uszy. Uznaje, że jeszcze za wcześnie więc chce pokręcić się po mieście. Nie ma sensu. Wszystko zamknięte. A jak otwarte, to i tak wygłuszone, żeby nie było wiadomo co w środku. albo żeby nikomu przypadkiem nie przeszkadzało. Wracam, bo z nosa leje mi się niemile. Próbuje znaleźć po drodze jakieś objawy zepsucia miasta. Jest ciężko. Nawet jakby ci kanapka upadła, to zasada 5 sekund nie obowiązuje, zbyt czysto. O jest, graffiti. A nie, nawet ono jest miłe. Szukam brudu a’la Bukowski. Nic a nic. Wracam do swojego pokoiku i zatapiam się w książkę. Wstaje dość wcześnie rano. Śniadanie wliczone w cenę, sympatyczny mały pokoik jadalny, który zmusza wszystkich do ściśnięcia się, bufet kontynentalny. Wrzucam w siebie wszystko to czego mi brakowało w Afryce i zbieram się na eksploracje. Zaliczam fryzjera i zegarmistrza. Wszystko zajmuje dużo czasu, bo muszę się szwendać. Każdy przybytek otwiera się nie wcześniej niż przed jedenastą. Salzburg jest malutki. W ciągu godziny schodzę go wzdłuż i wszerz. Na pożegnanie wchodzę do sklepu z legalną marihuaną i kupuje 3 gramy konopi bez THC. Sklep wygląda jak najlepszy optyk. Bez mała 40 pudełek różnorakiego suszu. Proszę o jakieś mieszanki owocowe. Zack z Kristyną chcieli spróbować a wiem, że starszyzna się też połasi. Żadnego efektu to nie daje, może oprócz uspokajającego od CBD. Mnie tam to nie jara, unikam wsadzania do ust czegokolwiek podpalonego, bo wiem ze nazajutrz skończę z paczką Davidoffów w kieszeni. Wychodząc myślę o nałogach i coś mi w głowie świta. Jestem pierwszy raz w Austrii trzeźwy od 18 lat. Jak zawsze nie daje takim myślom za dużo czasu w mojej głowie i przestawiam się na oglądanie okolic. Wracam do hotelu, w pokoju siadam na łóżku i zastanawiam się o co chodzi? Czemu tak bolą mnie stopy? Aha, no jasne, od dwóch dni mam na stopach buty, odzwyczaiłem się. Trochę mnie to bawi. O 13:00 zjawia się wesoły autobus z moimi rodzicami, Darką i Ryszardem oraz jak zawsze gwiazdą wszystkich wyjazdów Zenonem. Wszyscy są w dobrych humorach. Nie tracimy dużo czasu I jedziemy w stronę Kaprun. Zack z Kristyna wylądowali w Monachium i są w podobnej odległości od celu. Mieszkamy w miejscowości Niedernsill. Jeździmy tam od zawsze, bo wypróbowaliśmy dziesiątki innych ośrodków i okolice Zell am See najbardziej sobie upodobaliśmy. Następne dni wyglądają bardzo podobnie. Pobudka. Śniadanie wielkości kolacji wigilijnej lub śniadania wielkanocnego. Oglądanie „Alpen Panoramy” żeby dowiedzieć się, gdzie jest najlepsza pogoda lub warunki do jazdy. Wyjazd na stoki. Żarcie śniegu do 16:00 z małą przerwą na coś do przekąszenia. Powrót o 17:00. Obiad, który wprowadza cię w stan śpiączki. Drzemka do 20:00. Posadówka do północy i omawianie tematów globalnych. Pani gospodarz ma na imię Herta. Obrabia cały dom trzypiętrowy plus jeszcze całe gospodarstwo hodowlane. Herta nie mówi po angielsku, ale nadrabia ilością słów na minutę po niemiecku. Zawsze zmusza mnie do odkopania moje zardzewiałej znajomości tegoż. Zazwyczaj się dogadujemy. Na stokach mam za zadanie nauczenie trójki ludzi, którzy nigdy nie mieli na nogach snowboardów tegoż szlachetnego sportu. Wiem z czym będę się mierzył. Płakanie, jęczenie, stękanie, rezygnowanie, obiecywanie, przekonywanie, ból, rany jezusowe, golgota, holokaust. Udało mi się każdego z moich uczniów nagiąć do sztuki skręcania w standardowe trzy dni. Dużo szczegółów jak komu poszło. Każdy miał inne problemy. Każdemu przypisywałem czas potrzebny do nauczenia i za każdym razem się pomyliłem. Generalnie uznaje projekt za sukces. Pogoda dopisała i chyba opaliłem się na stoku lepiej niż w Ugandzie przez dwa miesiące. Wszystko poszło zgodnie z planem. Zero złamań. Wszyscy chyba zadowoleni. Moja grupa chyba najbardziej zadowolona, bo miała niepijącego kierowcę. A mnie to tam nie przeszkadzało, bo lubię prowadzić. Na lotnisko w Salzburgu odstawiono mnie w niedzielę w samo południe. Lot na 19:00. Przylot do Kampali planowany jest na 5 rano we wtorek. Trzeba się uzbroić w cierpliwość jak chce się latać po taniości. Jestem mistrzem wytracania czasu – nie wadzi. Ląduje o północy w Stambule. Kieruję się na leżaczki i na nich koczuje do 8:00 rano. Niezgorszy wypoczynek. Mam cały dzień przed sobą. Pogoda pod psem plus taka mgła, że sam bym sobie oko podbił. Nidzie nie idę zwiedzać. Nie mogę sobie pozwolić na zgubienie się w Turcji. Wchodzę w tryb czytaniowo-drzemkowy. W końcu wyświetlają moją bramkę. Idę zobaczyć czy znowu będę jedynym białym. Okazuje się, że nie. Pół na pół. Dosiada się do mnie młody Turek i zapytuje co ja tu robię. Streszczam po krótce. On pracuje w korpo budowlanym i w tym momencie odpowiedzialny jest za budowę ambasady USA w Kampali. Wymieniamy się spostrzeżeniami na temat Ugandy, przywary mieszkańców itd. Rozchodzimy się w pokoju. W samolocie obok mnie typowa rodzina amerykańska, sztuk pięć. Każdy ma po torbie z McDonalda i bejsbolówkę. Nie mogą być bardziej cliché. Spokojny nocny lot. Jedzenie jak zawsze na wysokim poziomie. Mały postój w Kigali w Rwandzie i po 45 minutach jesteśmy w Kampali. Na granicy wszystko szybciutko. Naprawdę nie mam na co narzekać. Ronald już czeka. Jest 5 rano. Przed wejściem do samochodu zrzucam z siebie buty z agresywnością dziecka, które wpada w szał. Dobrze być w japonkach. Wracamy tą samą drogą. On jak zawsze ciekawski wypytuje się mnie o Europę i o ceny wszystkiego. Jestem w Kulambiro o 6 rano. Eric, tym razem trzeźwy wita nas w bramie. Pozwalam Ronaldowi zabrać samochód, żeby sobie pozałatwiał co chce. Ja biorę zimny prysznic i bez większych ceregieli oraz skrupułów pakuje się do łóżka oznajmiając wszystkim, że odezwie się jak wstanę. Jest 13:00, tego mi było trzeba. Daje Ronaldowi znać, że może się pojawić z Łazikiem. Przyjeżdża bardzo szybko i prosi o podwózkę do pracy. Bezproblemowo. Jak zawsze rzuca mnie na najgorsze zadupia dostępne w Kampali i każe wracać samemu. Z oddali widzę stadion Mandeli więc obranie kierunku jest proste. Po drodze standardowy Carrefour bo w domu przeszła szarańcza. Mojżesz dzwoni i prosi o odebranie z Mieszkania Moniki dwóch rzeczy. Alkoholomierza i nieszczęsnych zasłon dla Morrisa o które męczyła mu dupę ze dwa miesiące. Mojżesz ma niby jutro lecieć do UK. Zasłony ważą chyba z 10kg. M nie jest zadowolony z tego faktu, ale chyba nie ma wyboru. Dla mnie to tylko pożywka, żeby sobie z niego robić jaja. Tak na marginesie Mojżesz znowu wylądował w szpitalu. Bakteryjne zakażenie, to samo co u mnie miesiąc temu. Nawet nie chce mi się komentować. Chyba go tak wyjałowili, że wszystko teraz się go ima. Bianca jest przy nim, ale ciężko było jej się na niego patrzyć. Dzisiaj już jest w miarę dobrze. Jedzie na antybiotykach i to go stabilizuje. Ja wracam do domu, żeby ugotować jakiś normalny posiłek, ogarnąć kupę prania i napisać tego posta. Intensywny tydzień, ale ja innych wakacji sobie nie wyobrażam.
Comments