Czwartek 7 Marca 2024
- filippuczka
- 7 mar 2024
- 4 minut(y) czytania
Nigdzie mi się dzisiaj nie spieszy. Robię naleśniki na śniadanie, bo jakoś mnie tak naszło na upapranie całej kuchni. Zapycham się jak mała świnka i biorę się za wszystkie poprawki w aplikacji do UNBS. Biurokracja wszędzie taka sama. Niewiele się różni od Angielskiej. No może tym, że łatwiej dać w łapę. Kevin z jednym z losowo wybranych braci ma mnie odebrać o 13:00 na spotkanie z dezajnerami/architektami na 14:00. Wytracam czas piorąc zasłony. Chyba mi na mózg padło od tej Moniki i jej joblem na punkcie zasłon. Ale coś mi mówi, że nigdy nie były prane i jakiś taki smrodek się ulatnia. Ubieram się jak ostatni turysta. Już dawno poddałem się z długimi spodniami i butami, bo tak wypada. Jestem muzungu i nawet jakbym burkę ubrał to i tak dalej będzie biały pysk. Wyskakuje na drogę i ktoś do mnie macha. Jako że dioptrie mam solidne, to myślę że to Kevin. Jak się ma wadę wzroku to wszyscy czarni z daleka wyglądają tak samo. Podchodzę, jednak nie, po prostu jakiś losowy boda mnie zachęca do skorzystania z jego usług. Wracam pod górkę, wszyscy mijający się ze mną witają. Już chyba jestem znany na dzielnicy. Podjeżdża srebrny mercedes. Wskakuje i witam się z chłopakami. Przynajmniej Kevina rozpoznaje. Jedziemy niedaleko, trochę w stronę dobrze znanego szpitala „Rubin”. Gadamy o gastronomii i generalnym stanie projektu. Kevin przyznaje się, że uciekł z Anglii. Nie wiedziałem, że chciał na stałe. Chce być w stu procentach zaangażowany w ten projekt. Rzucił robotę w diabły, powiedział baj baj białym klifom w Dover i się szacownie na cały ten ambaras wypiął. Prowadzi jakby nie był stąd. Denerwuje się na ulicach, że mu ktoś zajeżdża drogę albo się wpycha. Komentuje, że ja jestem bardziej Ugandyjski niż on, oraz że musi porzucić swoją Europejską mentalność. Na spokojnie, dojedziemy prędzej czy później. Wchodzimy do budynku jakich tutaj milion. Nie wiadomo czy opuszczony czy w remoncie, nic nie wiadomo. Wchodzimy do pierwszego biura. Wszędzie jakby bomba eksplodowała, na podłodze, w kurzu, gramoli się młodszy jegomość. Próbujemy się dogadać, gdzie jesteśmy i gdzie jest biuro właściwe. Chłopakowi tak bardzo nie chce się mówić, że chyba jednym wyjściem jest eutanazja. Kevin tylko wyciera dłonie w oczy ze zniecierpliwienia. Docieramy na kolejne piętro. Znajdujemy biuro. Nic specjalnego, ale wystarczające na ustawkę biznesową. Spotkanie trwało bez mała 4 godziny. Przerzucaliśmy się co rusz to nowymi konceptami na ustawienie wszystkiego w środku. Ja byłem w okopach funkcjonalności, cała reszta w na froncie blichtru, cekinów i multi-kolorowych ledów. Nie mam zamiaru opisywać tego spotkania, bo to jak gadanie o robocie. Było w miarę rzeczowo i wszyscy się słuchali nawzajem. Nie ma na co narzekać. Na wyjściu chcemy skorzystać z toalety. Każdy uczęszczający dostaje rolkę papieru i mydło do rąk. Wszystko nazywa się wróć. Dobrze, że nie jak łyżki na łańcuchach albo długopisy na sprężynkach. Schodzimy na dół i ustawiamy się na jutro na kolejne nieformalne spotkanie, żeby to wszystko co było obgadane jeszcze raz pogrupować. Chłopaki oznajmiają, że nie mają czasu mnie podrzucić, bo spieszą się na inne spotkanie w innym kierunku. Wiem, że idą zachlać pałę. Trochę zdezorientowany, że jestem postawiony w takiej sytuacji, szybko znajduje bankomat bo nie miałem żadnej gotówki przy duszy. No cóż, po raz pierwszy trzeba będzie złapać bodę z ulicy. Zatrzymuje się pierwszy lepszy starszy pan, wyciągam telefon i tłumaczę, gdzie trzeba. Jasne jasne, wszystko wie. Wiem, że wie tylko do dużych skrzyżowań a potem trzeba będzie machać rękoma. Jazda, oczywiście że bez kasku i w japonkach. Wyglądam jak biała latarnia w tsunami kurzu. Poznaje już wszystkie drogi, którymi jedziemy do celu. Nagle zza górki wyłania się pochód festynowy. Ale czemu, ale skąd? Pięć tirów z ludźmi na pace. Wrzeszcząca tłuszcza dookoła, każdy w dziobie trąbka. Motory dodają jeszcze więcej do zamieszania. Wszyscy na żółto, na koszulkach napisy które dla mnie nie mają najmniejszego sensu, choć po Angielsku. Pytam kierowcy o co chodzi. Pochód polityczny. Opozycja? Nie, popierający obecną kadencję. Aaaa, Partia „Movement / Ruch” - ludzie prezydenta. Przeciskamy się pomiędzy motłoszkiem. Pan wyczynia sztuki magiczne na tym zajechanym kawałku motoryzacji. Z prawej ciężarówki z lewej metrowe spady do otwartych ścieków. Jak komuś się w życiu nudzi, narzeka na marazm, nudę, generalny zastój na tym padole łez, to polecam przyjazd do Kampali i przejechanie się bodą. Nurkowanie z rekinami i skoki ze spadochronem są dla miękkich siuśków. Docieram do domu około 17:30. Szybko ogarniam Mirię, bo miała tu być z resztą pieniędzy od Mojżesza. Za pół godziny ma wpaść Deus, fachowiec od spraw katastralnych. Czekając na wszystkich klecę szybki obiad, trochę podobny do wczorajszego, ale nie chce mi się kombinować. Wjeżdża Deus swoją jak zawsze obsraną hondą. Na siedzeniu pasażera jego dziewczyna. Nie wiem czemu kobiety zawsze jak się u nas zjawiają to są przestraszone jakby wszyscy jeźdźcy apokalipsy urządzali sobie ze mną sesje z warcabami i herbatką. Załatwiamy wszystkie sprawy legalne w 10 minut. Oprowadzam małe srające po rajtuzach stadko po włościach i poniekąd wtłaczam ich do gauanowozu którym przyjechali. Bo już mam dość towarzystwa. Wchodzę do środka, Miria zezuje na piekarnik. Dobra, już, wiem, pora karmienia. Jak tylko chcę coś przedsięwziąć pyk i nie ma prądu. Super. Wyciągam świeczki, zapalam gaz i gotuję jakiś dodatek skrobiowy do obiadu. Jemy przy świetle świec, nikt z moich biesiadników nie docenia. Ja gotuję oni zmywają, nie ma, bite gary. Jako że rozmowa się nie klei bo Mirka siedzi na Tik Toku a Eric pewnie już jest nawalony to wsysam wszystko nosem i idę pisać. Został mi mały ogarek. Przynajmniej muzyki nie słyszę. Kocham jak nie ma prądu. Szczególnie jak leje i wali piorunami.
Comments