Czwartek 22 Lutego 2024
- filippuczka
- 22 lut 2024
- 3 minut(y) czytania
Zamierzam mieć spokojny dzień. Nikt za Chiny ludowe mnie z domu dzisiaj nie wyciągnie. Leniwy poranek z owsianką i frenetycznie wysyłanymi wiadomościami od Ronalda. Filmiki z placu boju. W rolach głównych, tuzin umorusanych mechaników i rozłożona na części pierwsze skrzynia biegów. Wszystko krwawi olejem. Wszystko na rozłożonych podartych plandekach. Ktoś klęczy, ktoś śpi, reszta czołga się w tej zbieraninie LEGO dla dorosłych. Jest takie słynne zdjęcie Profesora Religi po dobowej operacji przeszczepu serca z 1985 roku. Coś w ten deseń, tylko że w mniej sterylnych warunkach a skalpele to młotki. Nie znam się, ale dodaje mu otuchy jak tylko mogę. Powoli zaczynam się pakować na wyjazd do Austrii. Siedzę i myślę czego mógłbym zapomnieć. Chodzę w kółko po domu i coś mi nie daje spokoju. Kopię we framugę drzwi z roztargnienia. Mały palec u stopy chce ustanowienia ruchu autonomii i oddzielenia się od reszty. Siedzę na podłodze i trę nieszczęśnika klnąc po Angielsku. Po Polsku tylko klnę, jak jest bardzo źle. Nagle do mnie doszło. Skarpetki. Od 40+ dni ani razu nie miałem na stopach skarpetek. Łatwo przeoczyć. Mojżesz chce wysłać Budę na bodzie. Ma on dowieźć butelki na próbki oraz inne chemikalia do produkcji. Niestety Buda jest na pogrzebie i nie może na razie. M prosi, żeby mu spakować kupkę rzeczy, bo zostaje w hotelu na dwa tygodnie. Składam wszystko na stosiki na później. Idę się upewnić ze filtr dalej działa. Mam jakieś 20 butelek do napełnienia. Nie chcę Erica zostawić bez wody. Po dwóch minutach wskaźnik spada do pożądanej wartości soli rozpuszczonych w wodzie. Na skali to jak czysta mięciutka deszczówka. Próbuje z centralki. Woda jak woda, nie wiem czego się spodziewałem? Kropli Beskidu pewnie. Następnie zabieram się za kupę liści która ususzyła się na wiór. Palę parę gałęzi, ale szybko rezygnuje. Jest za ciepło na takie wygibasy. Biorę książkę i ustawiam się na samym środku placyku, żeby się jeszcze trochę opalić. Muszę dorównać znajomemu, który wraca z Miami. Wypacam drugie jezioro Wiktorii. Starczy na dzisiaj. Biorę się za prosty makaron aglio e olio z chili. Nie chce mi się dzisiaj kombinować. Biorę Erica pod pachę i za pomocą Google Tłumacza wyoślam co się będzie działo przez najbliższe dziesięć dni. Daje mu dodatkowe pieniądze na jedzenie i mówię, że ma wszystko z lodówki zjeść. Pyta czy nie wziąłbym go ze sobą i błogosławi mnie na podróż. Robi się wieczór, a jak tylko zapada zmrok pojawia się Ronald. Wraca trochę na tarczy. Niby coś dali radę zrobić, ale cała sprawa jest dla niego frustrująca do momentu postawienia sobie tego za punkt honoru. Mówi, że jedyną opcją byłoby ściągnięcie całej skrzyni z Japonii. Koszt przekroczy pewnie kupno pół-nowego auta tutaj. Przetestujemy sprawę w drodze na lotnisko. Jak co, to zajedziemy to auto na śmierć i do tego czasu kupi się nowe. Wysyłam go do domu z dodatkową gotówką za jego kłopoty plus pieniądze na paliwo, żeby nie panikował. Pisze do mnie z auta, że czuje od Erica alkohol i przedstawia swój punkt widzenia na całą sytuację. Pozwalam sobie na razie zignorować. Siedzę na werandzie i czekam na Budę, bo M dał radę go zorganizować. Piszę do Sankary na temat wczorajszych wojaży. W skrócie albo 5 hektarów albo uprzejmie prosimy się pałować. Oraz że chcieliśmy jednego przedstawiciela rodziny który/a będzie sprawę ogarniał/a. Nie mamy czasu na gonienie stada kociąt. Wpada Buda, zrzuca plecak plus całą zgrzewkę z butelczynami. Nie wiem, jak on to przewiózł, nie dociekam. Oddaje mu plecak pełen ciuchów. Konwersacja odbywa się na chrząknięcia. Kończę pakowanie ostatnich rzeczy, ostatni prysznic w zimnej wodzie. Jutro wyruszam o 4 rano. Miejmy nadzieję, że bez większych przygód. Nie mam zamiaru prowadzić bloga z Austrii, mam zamiar żreć śnieg. Może napiszę podsumowanie po całym tygodniu. A na razie, co złego to nie ja.
Kommentare